Jeszcze kilkanaście miesięcy temu Tuchel był królem Londynu. Po niespełna pół roku pracy na Stamford Bridge dał Chelsea najbardziej pożądane trofeum. Po wygranym finale Champions League z Manchesterem City wszyscy zachwycali się jego innowacyjnymi metodami, perfekcjonizmem godnym Pepa Guardioli oraz tym, jak dyryguje drużyną w trakcie meczów.
Kiedy w styczniu 2021 r. zastępował na stanowisku Franka Lamparda, Chelsea zajmowała dziewiąte miejsce w Premier League, a skończyła sezon w pierwszej czwórce i awansowała do finału Pucharu Anglii. W cztery miesiące z wielkich indywidualności Tuchel stworzył sprawnie funkcjonującą maszynę – świetną w defensywie, przechodzącą błyskawicznie do kontrataku, bez przerwy naciskającą na rywali. I choć kolejny sezon nie był już tak udany, choć Chelsea nie zdołała obronić trofeum w Europie, a w Anglii nawiązać walki z Manchesterem City i Liverpoolem, to jednak pozycja Niemca wydawała się niezagrożona.
Nie chciał Ronaldo
Wszystko zmieniło się po wtorkowej porażce na inaugurację nowego sezonu Ligi Mistrzów. Chelsea przegrała w Zagrzebiu z Dinamem (0:1). To była jedna z największych niespodzianek pierwszej kolejki.
Zdaniem angielskich mediów wpadka w Chorwacji była jednak tylko pretekstem, a nowi amerykańscy właściciele czekali na moment, w którym Tuchelowi powinie się noga. Relacje Niemca z Toddem Boehlym, stojącym na czele konsorcjum, które przejęło klub z rąk Romana Abramowicza, podobno od początku były nie najlepsze.
Prasa na Wyspach, m.in. dziennik „Telegraph”, rozpisuje się również o tym, że trener stracił zaufanie piłkarzy, że nie wszystkim pasował jego trudny charakter, że niektórzy czuli się niesprawiedliwie traktowani. Podobne zarzuty pojawiały się już, gdy opuszczał Paris-Saint Germain. Mówiło się wówczas, że Tuchel nie miał wystarczającego autorytetu, by zapanować nad zmanierowanymi gwiazdorami.