PRZYZNAJĘ SIĘ!!! Ja, siedzący w świecie finansów kilkanaście lat i - wydawałoby się - znający wszystkie techniki zarabiania pieniędzy na prostych dawcach kapitału, zostałem wykiwany jak dziecko. Mam poczucie osobnika, którego podstępnie omamiono, wykorzystano i porzucono. No, może z tym porzuceniem to lekka przesada, bo w tragikomedii, którą zaraz przedstawię, sam postanowiłem wyplątać się z objęć banku "dobrodzieja". A jak to bywa z miłością nieodwzajemnioną, czyn ten okazał się trudny i kosztowny.
Akt 1.
Czyli o tym, jak wdepnąłem
Był rok 1999. Dobry lud, który od lat poszukiwał mieszkań, dostał wspaniałą ofertę firmowaną przez Pekao pod nazwą "Kasa mieszkaniowa". W skrócie polegała na tym, że skuszony delikwent miał wpłacać co miesiąc do kasy banku zadeklarowaną kwotę na nieoprocentowany rachunek (inflacja była wówczas znacznie wyższa niż obecnie), a po okresie oszczędzania mógł wypłacić zgromadzoną forsę i jeszcze dodatkowo wziąć kredyt (atrakcyjnie oprocentowany) w maksymalnej kwocie 150% zgromadzonych oszczędności. Co prawda nie miałem problemu mieszkaniowego, ale zostałem uwiedziony możliwością uzyskania dzięki wpłatom do kasy ulgi podatkowej. Po minimalnym okresie oszczędzania (3 lata) dostałem propozycję wyboru. Albo dostajesz to, co chciałeś, czyli kasę, i możliwość starania się o kredyt albo w spokoju oszczędzasz dalej, powiększając zgromadzoną sumę i co za tym idzie przyszłą dźwignię kredytową. Przedłużyłem umowę.
Akt 2.