Problemy Cypru sprawiły, że znów ruszyły zakłady o rozpad strefy euro. To jednak wciąż spekulacje. Faktem jest natomiast to, że do eurolandu wciąż są nowi chętni. Z początkiem 2014 r. jego 18. członkiem może zostać Łotwa, a rok później sąsiednia Litwa. Rząd w Rydze w tym miesiącu złożył już w Brukseli wniosek o przygotowanie tzw. raportu o konwergencji, potwierdzającego wypełnienie przez Łotwę wszystkich kryteriów z Maastricht. Na podstawie tego raportu ministrowie finansów eurolandu zadecydują o przyjęciu maleńkiego bałtyckiego kraju do swojego klubu. Choć nastąpi to dopiero w połowie roku, już dziś można się domyślać, że odpowiedź będzie twierdząca. Ale droga, podobnie zresztą jak sąsiedniej Estonii, która wspólną europejską walutą posługuje się od dwóch lat, była wyjątkowo wyboista. I zapewne dlatego euro nie cieszy się przychylnością Łotyszy. A na pytanie, czy najnowsza historia Łotwy to historia sukcesu, ekonomiści udzielają radykalnie rozbieżnych odpowiedzi.
Wewnętrzna dewaluacja
Łotwa mogła być w strefie euro już w 2008 r. Zakładał to plan tamtejszego rządu z 2005 r., który początkowo wyglądał na bardzo realistyczny. Jedna z najmniejszych gospodarek UE (liczy zaledwie 2 mln mieszkańców) była wówczas wprawdzie dość uboga, ale dynamicznie się rozwijała i spełniała większość kryteriów z Maastricht. Problem miała głównie z inflacją, która oscylowała wówczas wokół 7 proc. Bez zarzutów była natomiast kondycja jej finansów publicznych. A już wiosną 2005 r., a więc zaledwie rok po akcesji do UE, Łotwa przystąpiła do mechanizmu ERM II (usztywnia kurs waluty narodowej wobec euro), w którym każdy kandydat do eurolandu musi wytrwać co najmniej dwa lata.
I właśnie to okazało się dla Łotwy przekleństwem. Tak przynajmniej twierdzą ekonomiści, dla których wzorcową strategią walki z kryzysem gospodarczym jest ta, którą zastosowała Islandia: na drodze dewaluacji rodzimej waluty. To, jak twierdzą, najszybsze remedium na problemy z konkurencyjnością gospodarki. Ale Łotwa, która w kryzysie zaczęła pogrążać się nawet wcześniej niż USA, korzystać z niego nie chciała.
W dużej mierze z powodu rozpowszechnienia wśród Łotyszy kredytów w euro, ale też ze względów wizerunkowych, rząd w Rydze zdecydował się bronić sztywnego kursu łata (teoretycznie w ramach ERM II kurs waluty wobec euro może odbiegać od kursu centralnego o +/- 15 proc., ale Łotwa dopuszcza zaledwie 1-proc. wahania). W tej sytuacji odpowiedzią na kryzys mogła być tylko tzw. wewnętrzna dewaluacja, czyli próba odzyskania zaufania inwestorów i międzynarodowej konkurencyjności na drodze cięcia płac i biurokracji oraz uelastyczniania gospodarki. Tą drogą podążają dziś m.in. Grecja i Irlandia. I podobnie jak Łotwa, muszą korzystać z finansowej asysty UE i Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Fiskalni radykałowie
Łotwa często jest przedstawiana jako jedna z pierwszych ofiar globalnego kryzysu finansowego, ale w rzeczywistości jej problemy miały głównie źródła wewnętrzne. Gdy tamtejszy rząd pisał pierwsze plany wejścia do strefy euro, łotewska gospodarka, napędzana budowlanym boomem, była już na krawędzi przegrzania. Już na początku 2007 r. władze w Rydze zaczęły schładzać rynek kredytowy, a niedługo później szwedzkie banki – dominujące w łotewskim krajobrazie finansowym – przystąpiły do zaostrzania warunków udzielania pożyczek. Na efekty nie trzeba było długo czekać: już w II kwartale tamtego roku nieruchomości taniały w tempie 30 proc. rocznie. Kryzys w USA, który się rozpoczął spadkami na giełdach jesienią 2007 r. i spowodował wzrost awersji inwestorów do ryzyka, tylko przyspieszył i pogłębił zapaść łotewskiej gospodarki. Tamtejszy PKB zaczął się kurczyć już w II?kwartale 2008 r., gdy w Polsce o kryzysie mało kto jeszcze słyszał, i malał do połowy 2010 r. W tym czasie bałtycka gospodarka zmniejszyła się o niemal 25 proc.