Miejsce Tigera Woodsa w historii sportu już mniej więcej ustalono: będzie na wielkim pomniku, mimo wszystkich zastrzeżeń związanych z życiem prywatnym golfisty. Z faktami się nie dyskutuje: 79 zwycięstw w PGA Tour (i jeszcze 26 w innych turniejach), 14 tytułów wielkoszlemowych, ponad 110 mln dol. zarobionych na polach golfowych i wielokrotnie więcej z kontraktów sponsorskich i działalności biznesowej.
Eldrick Tont Woods (Tiger to przydomek), syn weterana wojny wietnamskiej, pojawił się publicznie pierwszy raz w telewizyjnym programie „Mike Douglas Show" w 1978 roku. Miał wtedy dwa lata, niewiele wyrastał ponad ojcowskie kolana. Śmiało uderzył przed kamerą piłkę, powiedział rezolutnie kilka słów, zadziwił prowadzącego oraz Boba Hope'a, znanego aktora i golfistę w jednej osobie. Nie zniknął – talent rozpoznano od razu, wygrywał liczne turnieje amatorskie, był świetny jako junior i student.
Wielkie wejście Tygrysa miało miejsce 28 sierpnia 1996 roku, gdy chwilę po wygraniu trzeci raz z rzędu amatorskich mistrzostw USA 20-letni student Uniwersytetu Stanforda (nie uzyskał dyplomu) oświadczył, że zostaje zawodowcem i zagra za kilka dni za pieniądze w turnieju PGA Tour – Greater Milwaukee Open.
Było to najbardziej oczekiwane oświadczenie o przejściu na profesjonalizm w historii golfa. Powód był oczywisty, gdyż firmy Nike i Titleist ogłosiły bezprecedensową nowinę – podpiszą z Tigerem wieloletnie kontrakty, choć ten, jako zawodowiec, jeszcze nie odbił żadnej piłki. Szacowano wtedy, że Woods na zmianie statusu zarobił 15 mln dol., po latach okazało się, że przewidywania były o wiele za skromne.
Pierwszy kontrakt z Nike dał golfiście 40 mln dol.: 6,5 mln rocznie przez pięć lat plus bonus 7,5 mln dol. za sam podpis na umowie obejmującej noszenie wiadomych butów i ubrań. Titleist dołożył wówczas 3,5 mln rocznie przez trzy lata za grę firmowymi piłkami i kijami.