Dla wielu jeszcze jeden powód do pochwały wyspiarskiej tradycji, dla Gary'ego McIlroya ostatnia okazja, by nie wychodząc z domu, zarobić 50 tysięcy funtów.
The Open z historią sięgającą 1860 roku, czyli długą jak broda starego Williego Parka (to pierwszy zwycięzca turnieju), ma się znakomicie. Zarabia na swą sławę jak Wimbledon, w przenośni i dosłownie – wystarczy wejść na stosowną stronę internetową i zobaczyć, ile kosztują pamiątki, nawet z dostawą gratis. Daje zarobić golfistom, daje zarobić szkockim tubylcom, daje zarobić, no właśnie – bukmacherom.
Obecność biznesu bukmacherskiego w wielkim sporcie to długa osobna opowieść, dziś zajmijmy się tylko małym odpryskiem tej działalności, mianowicie zakładem, jaki dziesięć lat temu w miejscowości Holywood (przez jedno l) nieopodal Belfastu poczynił pan Gary McIlroy, ojciec Rory'ego.
Kto to Rory – chyba dziś każdy wie, narzeczony Karoliny Woźniackiej był już liderem golfowego rankingu światowego, z tej racji młody milioner, żywy przykład, że Irlandczyk, nawet północny, potrafi.
Ojciec Gary, który w nieodległej przeszłości brał nie raz, nie dwa dodatkowe etaty, by sfinansować błyskotliwą karierę syna, dziesięć lat temu po naradzie w pubie podjął był z kolegami zakład, że Rory wygra przed ukończeniem 25. roku życia turniej wielkoszlemowy. Postawił 50 funtów w relacji 500-1, co już w roku pańskim 2011 dało mu zysk 25 tysięcy, bo syn faktycznie wygrał US Open na polu Congressional Country Club w stanie Maryland.