Turniej na należącym do Finów polu Sand Valley Golf & Country Club wygrali, co tu kryć, Niemcy, ale najwięcej radości mieli Polacy. Może nie ci, którzy walczyli na poważnie o puchary, punkty rankingowe i pieniądze, lecz ci, którym dane było startować w zawodach amatorskich poprzedzających główną imprezę.
Oglądanie międzynarodowych otwartych mistrzostw Polski należało bowiem zdecydowanie podzielić tak, jak dzieli się cały golf: na część amatorską i profesjonalną. Sobota i niedziela dla tych, którzy bawią się wbijaniem piłki do dołków, reszta dla tych, którzy grają o wiele lepiej, ale śmieją się przy tym mniej.
Kiedy pytają mnie, jaka jest główna różnica między tymi dwiema sferami życia golfowego, nie odpowiadam zatem wymijająco, że taka jaka między Polskim Związkiem Golfa a stowarzyszeniem instruktorów PGA Polska, albo że jedni za to płacą, drudzy na tym zarabiają, ale mówię: taka, jaka jest między zabawą i pracą.
Golf zawodowy to ciężka robota od śniadania. To nie żarty, profesjonalista wstaje, wyjmuje z walizki swoje mleko sojowe, swoje płatki owsiane z otrębami i ziarnami zbóż, miesza, zanosi wszystko do restauracji, prosi o podgrzanie. Skubnie może jeszcze sałaty, weźmie kawałek arbuza na drogę i na pole. Tam długo biega, rozciąga się, podnosi ciężary, kręci nogami na rowerze stacjonarnym, potem przez parę godzin (jeśli nie startuje) ćwiczy w pocie czoła wszelkie elementy golfowej sztuki. Popija wodą niegazowaną. Wszystko w skupieniu, odcięty od świata, często z muzyką relaksacyjną w słuchawkach. Minuta po minucie wedle ustalonego z trenerem planu.
O stresach startu nie ma co mówić. Każde złe uderzenie to parę euro mniej, każde dobre też może popsuć wiatr, deszcz albo jakaś złośliwa gałązka na drodze piłki. Potem jest szybki powrót do hotelu, prysznic, sen. I tak w kółko.