Chociaż główne indeksy na Wall Street wciąż nie zdołały pokonać ubiegłorocznych rekordów, a marzec przyniósł lekkie przyhamowanie tegorocznej fali zwyżek, to jej siła i szerokość świadczą na korzyść najdłuższego rynku byka w historii. Nawet jeśli ostatnie odwrócenie się krzywej rentowności potraktować jako zapowiedź nadejścia w połowie przyszłego roku recesji w USA, to jesienny krach należałoby uznać za falstart bessy. Wygląda też na to, że Chinom uda się, przynajmniej na chwilę, ocucić słabnącą gospodarkę, z korzyścią dla reszty świata.
Po 14-proc. spadku w czwartym kwartale 2018 r. i 13-proc. wzroście z pierwszych trzech miesięcy nowego roku (najsilniejszym od 1998 r.), indeksowi S&P 500 pozostało zaledwie 3 proc. do historycznego szczytu z września ubiegłego roku. Pierwsze sesje kwietnia wydają się świadczyć o tym, że z próbą pokonania rekordów amerykański rynek akcji nie zamierza zbyt długo zwlekać. Przemawia za tym nie tylko wyraźna poprawa szerokości rynku podczas tegorocznego odreagowania, ale także zachowanie kilku segmentów sektora technologicznego, który będąc głównym motorem 10-letniej hossy, można traktować jak papierek lakmusowy jej siły i stanu.
Sygnał ostrzegawczy czy fake news
W ubiegłym miesiącu historyczne rekordy zdołał już pokonać zarówno indeks producentów półprzewodników (w którym na bezapelacyjną gwiazdę wyrosła firma Broadcom), jak i indeks grupujący spółki działające w szeroko pojętej branży płatności (PayPal, Mastercard, VISA itd.). Podobnego wyczynu dokonały też indeks spółek telekomunikacyjnych oraz indeks firm z segmentu oprogramowania. Prawdziwą moc pokazały jednak spółki zajmujące się „bujaniem w obłokach", czyli dostarczaniem rozwiązań bazujących na elektronicznej chmurze (cloud computing). Ich indeks zyskał w tym roku prawie 30 proc., pobijając o ponad 10 proc. rekord z września ubiegłego roku (nie zdziwiłbym się, gdyby miały one przejąć od spółek FANGs pałeczkę rynkowych ulubieńców). Patrząc z tej perspektywy, pozostałe indeksy na Wall Street mają jasno wyznaczoną ścieżkę na kolejne tygodnie. Co prawda można odnieść wrażenie, że dzieje się to wszystko za szybko, ale to samo można było powiedzieć o grudniowych spadkach. Najwyraźniej tego typu zerojedynkowe ruchy – albo jazda w dół, albo szybka wspinaczka – bez stanów pośrednich, stają się powoli normą na amerykańskim rynku akcji zdominowanym przez handel algorytmiczny i fundusze pasywne.
Wszystko wskazuje na to, że sygnał ostrzegawczy wysłany przez rynek inwestorom w końcówce ubiegłego roku okaże się fake newsem, a ponad 20-proc. spadek indeksu Nasdaq w ciągu trzech miesięcy nie będzie żadną pierwszą falą bessy. Wygląda to tak, jakby rządzące rynkiem komputery albo „pomyliły się przy dodawaniu" (jak mógłby to podsumować inkasent z filmu „Miś"), albo celowo zresetowały giełdowy system pod względem oczekiwań i wycen, tworząc podwaliny pod nową falę zwyżek na gruzach poprzedniej.
Teoretycznie można usprawiedliwić tąpnięcie z czwartego kwartału na Wall Street wysypem słabszych danych gospodarczych, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatnich dwóch miesiącach. Wychodzi jednak na to, że duża część tego spowolnienia jest efektem samej giełdowej paniki. Na równi z inwestorami panice poddał się też Fed. Amerykański bank centralny, nie zważając na giełdowe odreagowanie, podtrzymał, a nawet wzmocnił w marcu gołębi przekaz, zapowiadając zakończenie procesu normalizacji bilansu już we wrześniu. W rezultacie w zaledwie trzy miesiące rynek obligacji przeszedł od dyskontowania dwóch podwyżek stóp procentowych do oczekiwania jednej obniżki jeszcze w tym roku.