Napływ imigrantów pozwolił na odwrócenie reformy podnoszącej wiek emerytalny

Według moich symulacji do 2050 roku musiałoby napłynąć do Polski całe województwo mazowieckie imigrantów. To jest nierealne i godziłoby w spójność społeczeństwa – mówi prof. Paweł Strzelecki, wicedyrektor Instytutu Statystyki i Demografii SGH.

Publikacja: 15.11.2024 06:00

Napływ imigrantów pozwolił na odwrócenie reformy podnoszącej wiek emerytalny

Foto: materiały prasowe

Z niedawnego raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że (przy odpowiednich założeniach, m.in. utrzymania obecnego wieku emerytalnego) do 2035 r. ubędą z naszego rynku pracy ponad dwa miliony osób, czyli około jedna ósma wszystkich pracowników. Czy o tym, co dzieje i będzie się działo z polską demografią, powinniśmy rozmawiać z perspektywy kryzysu, z którym trzeba walczyć, czy po prostu zmiany, do której musimy się zaadaptować?

Z jednej i drugiej perspektywy. Musimy mieć świadomość, że procesy demograficzne mają inercję i do 2035 r. bez dużego napływu imigrantów stanie się tak, jak wynika z prognoz. Nie oznacza to, że popieram liberalną politykę migracyjną, ale migracje i podnoszenie aktywności zawodowej osób starszych są pewnymi narzędziami przeciwdziałania kryzysowi na rynku pracy w perspektywie dekady. Z drugiej strony skala i długotrwałość tego wyzwania oznaczają, że musimy się jakoś zaadaptować poprzez na przykład przygotowanie systemu opieki zdrowotnej czy opieki nad coraz większą grupą osób powyżej 70.–80. roku życia, wymagających pomocy w codziennym życiu. Coraz trudniej będzie zapewnić opiekę nad nimi mało licznym pokoleniom ich dzieci i wnuków, od których wymaga się właśnie coraz większej aktywności na rynku pracy.

Zmiany demograficzne trudno jest jednak zauważyć na co dzień i to, że rozmawiamy dziś o nich w kontekście cały czas alarmistycznej prognozy PIE, a nie realnego kryzysu na rynku pracy, możemy zawdzięczać korzystnemu dla nas zbiegowi okoliczności. Gdybyśmy się przenieśli w czasie 10–15 lat temu, to sytuacja już wtedy była niewesoła.

Co mówiły wówczas prognozy demograficzne?

Pokazywały, że w ciągu 10 lat ubędzie jakieś 1,2 mln osób. Przez ostatnią dekadę mieliśmy jednak szczęście związane z tym, że napłynęli pracownicy z Ukrainy, na początku typowi migranci zarobkowi, potem także aktywni na rynku pracy uchodźcy. Nie odczuliśmy braków na rynku pracy, wręcz przeciwnie. Ma się kto zajmować naszymi seniorami. Ale ubytku polskich pracowników nie da się zastąpić w przyszłości obcokrajowcami, bo ich liczba musiałaby iść w miliony. Według moich symulacji do 2050 r. musiałoby napłynąć do Polski całe województwo mazowieckie imigrantów. To jest nierealne i godziłoby w spójność społeczeństwa.

Choćby dane ZUS wskazują, że napływ cudzoziemców na nasz rynek pracy hamuje.

Poprzedni rząd z jednej strony deklarował się jako mocno antyimigrancki, z drugiej realizowana polityka była inna. Obecny rząd, co może jest trochę paradoksalne, jako jeden z głównych punktów swojej strategii migracyjnej uznał, że migracja do Polski nie powinna być aż tak łatwa i aż tak bardzo powiązana z rynkiem pracy. Pytanie jest takie, jaka faktycznie realizowana będzie polityka, widząc, że będą rosnące naciski pracodawców, którzy będą chcieli jakoś uzupełniać braki pracowników.

Napływ imigrantów odsunął w czasie potencjalne problemy gospodarcze i budżetowe związane ze starzeniem się ludności. Na przykład pozwolił poprzedniemu rządowi na odwrócenie reformy podnoszącej wiek emerytalny. Mimo iż jest to temat drażliwy politycznie, to wydaje mi się, że prędzej czy później starzenie się ludności wymusi powrót do tego tematu.

Od blisko 10 lat to temat tabu w polskiej polityce.

Problemy będą narastać. Być może to się samo wyreguluje i pracodawcy, widząc braki na rynku pracy, będą próbować we własnym zakresie zatrzymywać starszych pracowników, nawet mimo relatywnie niskiego wieku emerytalnego, zwłaszcza dla kobiet. Warto zauważyć, że Polska jest jedynym krajem w UE, w którym różnica pomiędzy wiekiem emerytalnym kobiet i mężczyzn wynosi aż pięć lat i zostanie tak w przyszłości. W innych krajach dąży się do zrównania wieku i powolnego podnoszenia go. W niektórych powiązano wiek z dalszym trwaniem życia.

Przesuwanie granicy wychodzenia z rynku pracy jest jednym sposobem. Innym, który pracodawcy będą musieli przemyśleć, jest wybór mniej pracochłonnych technologii.

Widzi pan rezerwuar w postaci na przykład osób łatwych do zaktywizowania zawodowo? Czy raczej już nie ma takich nisko wiszących owoców?

Wydaje mi się, że mamy jeszcze sporo do nadrobienia w porównaniu z innymi krajami Europy Zachodniej, jeśli chodzi o odsetek osób aktywnych na rynku pracy przed osiągnięciem wieku 60 czy 65 lat. Jeżeli porównujemy profile aktywności zawodowej w Polsce i Niemczech, to praktycznie niewiele ta aktywność się różni aż do wieku mniej więcej 50+, natomiast później u nas jest wyraźnie niższa. W dłuższym horyzoncie wzrost aktywności zawodowej mógłby według moich szacunków przyczynić się teoretycznie do wyższej podaży pracy nawet o mniej więcej milion osób. Oczywiście nie nastąpiłoby to z dnia na dzień, ale tutaj można by szukać sposobu łagodzenia skutków starzenia się ludności. Być może nastąpi to samoistnie – mamy coraz bardziej aktywne generacje na rynku pracy, które w pewnym momencie będą miały już powyżej 50 lat, ale może warto przyśpieszyć ten proces, oferując zachęty do pozostawania na rynku pracy osobom starszym.

Kwestią, która nie jest za bardzo podnoszona, jest też praca osób niepełnosprawnych. Jak się porównuje Polskę z innymi krajami Europy, to ewidentnie jesteśmy poniżej średniej, jeśli chodzi o aktywność zawodową takich osób. Nowe technologie powodują, że mogą być one produktywnymi pracownikami, tymczasem statystyki wskazują, że w Polsce osoby te często w ogóle nie podejmują pracy.

Poziom zatrudnienia osób z niepełnosprawnościami wynosi w Polsce około 35 proc., średnia w UE to 55 proc.

No właśnie. Rezerwuarem jest też liczba osób pracujących w rolnictwie. Z perspektywy ekonomisty, który patrzy, że jeden sektor jest bardziej produktywny, a drugi mniej, aż by się cisnęło na usta, że to jedno z rozwiązań.

A nie jest?

Takie rozwiązanie jest typowe, jeśli patrzy się na ogólne dane. Realia są bardziej skomplikowane. Po pierwsze, rola rolnictwa w Polsce jest szczególna i wydaje się, że jest konsensus, aby docelowo udział zatrudnienia w rolnictwie pozostał wysoki jak na przykład we Francji, gwarantując wysoką i zróżnicowaną produkcję żywności.

Po drugie, ludzi z rolnictwa raczej się tak po prostu nie wyciągnie. To nie jest kolektywizacja. Gdy ktoś zaczyna pracę w rolnictwie, to zwykle już pozostaje w tym sektorze. Taki stan rzeczy konserwuje też polityka państwa, np. oddzielny system KRUS. Warto jednak w tym miejscu wspomnieć, że w ostatnich dziesięcioleciach zachodzą duże zmiany. Na początku lat 90. zatrudnienie w rolnictwie wynosiło około 30 proc., obecnie jest to około 10 proc. wszystkich pracujących. Obecnie większość osób pracujących na terenach wiejskich nie utrzymuje się już z rolnictwa, ale na przykład usług.

Mówił pan o wyższym wieku emerytalnym czy o uprawnieniach w KRUS. Wygląda na to, że żeby przeciwdziałać skutkom zmian demograficznych, rządy w przyszłości będą musiały rozważać niepopularne decyzje. A jednocześnie na wybory polityczne będzie miało wpływ coraz więcej osób starszych.

To już się dzieje. Gdy wprowadzano pod koniec XX wieku obecny system emerytalny zdefiniowanej składki (emerytura zależy od wpłaconych składek – red.), to oczekiwano, że ludzie będą sami wybierali dłuższą pracę – biorąc pod uwagę coraz mniej satysfakcjonującą wysokość obliczanych świadczeń, uwzględniających rosnące dalsze trwanie życia. Po 2013 r., kiedy zaczęli przechodzić na emeryturę pierwsi emeryci z nowego systemu, stopa zastąpienia faktycznie zaczęła spadać, co de facto oznaczało, że ten nowy system działa.

Politycy bardzo szybko to jednak zauważyli i zaadresowali rozwiązania do tej grupy wyborców. Najpierw pojawiły się waloryzacje kwotowe, korzystniejsze dla osób o niskich świadczeniach. Potem trzynastki i czternastki. To wszystko działa dokładnie przeciw bodźcom, aby przechodzić na emerytury jak najpóźniej.

Proszę też zauważyć, że bez podnoszenia wieku emerytalnego rośnie odsetek osób, które dostają emeryturę minimalną (po „wyrobieniu" stażu ubezpieczeniowego w ZUS 20 lat dla kobiet i 25 lat dla mężczyzn – red.). Jeśli dana osoba wie, że dostanie taką samą emeryturę minimalną niezależnie od tego, czy będzie pracować kolejny rok albo dwa lata, to nie ma interesu, aby pracować dłużej.

Gdy mówimy o wpływie spadającej liczby pracowników na rynek pracy, to oczywiście pojawiają się jasne recepty: automatyzacja, robotyzacja, AI. Jesteśmy tu w ogonie Europy. A skoro produktywność pracy w Niemczech jest 70 proc. wyższa niż w Polsce, to jest co nadganiać.

Wprowadzanie robotyzacji czy AI w skali globalnej nie oznacza, że globalnie ten proces wygląda wszędzie tak samo. Na przykład do tej pory Polska zyskiwała raczej nowe miejsca pracy przenoszone do nas z zachodniej Europy w branżach właśnie bardziej pracochłonnych. W uproszczeniu – rachunek ekonomiczny wskazywał, że łatwiej było przenieść pewne przemysły i usługi do Polski, niż inwestować w hipernowoczesne technologie.

Zmiana takiego wzorca rozwoju wymaga aktywnej polityki państwa, promującej branże, które stworzą potencjał rozwojowy w przyszłości, ale wiąże się z kosztami inwestycji i z ryzykiem podjęcia złych decyzji.

Dobrym przykładem jest tu odnosząca sukcesy gospodarcze Korea Południowa, w której na przestrzeni dekad autorytarne rządy podejmowały ciąg ryzykownych decyzji. Początkowo, w latach 70., największe stopy zwrotu z inwestycji przynosił przemysł lekki ze względu na dużą podaż taniej siły roboczej. W takiej sytuacji odgórnie podjęto decyzję o rozwoju przemysłu ciężkiego – wielkie inwestycje: stocznie, huty itd. Po czym po kolejnej dekadzie znowu przyszedł czas decyzji, tym razem bolesnych dla przemysłu ciężkiego. Autorytarnie wybrano inwestycje w przemysł elektroniczny, zaczynając od produktów tanich i niskiej jakości. Konsekwencja, upór i pracowitość sprawiły, że wyrośli na potęgę. Ale warto pamiętać, że nie musiało się tak skończyć. Konkurencja globalna jest bowiem bardzo silna.

Polska zyskała na pewno na skracaniu globalnych łańcuchów dostaw przez geopolitykę i pandemię. Pytanie, czy to nas posuwa we właściwym kierunku, jeśli chodzi o długoterminowy rozwój. Naszym atutem do niedawna byli liczni młodzi i dobrze wykształceni potencjalni pracownicy.

A to się kończy…

…albo będzie nas zmuszało do tego, żeby jakoś zareagować. Na przykład przez aktywną politykę migracyjną, zmiany w polityce społecznej i podejście do zatrudnienia osób w wieku 50+, bardziej elastyczny czas pracy umożliwiający aktywność na rynku pracy osobom, które nie mogą pracować na pełny etat itd. Odpowiedzią może być też poszukiwanie i wykorzystywanie przewag konkurencyjnych innych niż liczna siła robocza.

Z różnych przyczyn powinniśmy unikać opierania się na prostym modelu rozwoju polegającym na zastępowaniu imigrantami coraz większego braku rodzimych pracowników. Pytanie, skąd wziąć kapitał na inwestycje, które mogłyby przesunąć polskie firmy wyżej w łańcuchach dostaw. Łatwo jest bowiem o tym mówić i tworzyć strategie na papierze, ale jest to znacznie trudniejsze w praktyce.

Przestrogą może być na przykład to, co stało się z polską metodą uzyskiwania grafenu albo niebieskim laserem. To były świetne wynalazki, ale nie zostały wdrożone z komercyjnym sukcesem.

Chciałbym też porozmawiać o urodzeniach w Polsce. Współczynnik dzietności w 2023 r. wyniósł około 1,16, w tym będzie pewnie jeszcze niższy. Jest nie tylko historycznie niski, ale też w zasadzie najniższy w UE. Jest oczywiście mnóstwo recept – też trudnych, długofalowych – typu tanie mieszkania dla młodych, stabilne formy zatrudnienia czy próby załatania luki edukacyjnej (chłopcy mają, przeciętnie rzecz biorąc, gorsze wyniki w nauce, co potem przekłada się m.in. na migracje i różnice w poziomie wykształcenia – młode kobiety częściej wyjeżdżają do większych miast na studia, a mężczyźni zostają w mniejszych miejscowościach czy na wsiach). Oczywiście warto, żeby to się działo. Tylko czy to coś zmieni w kwestii dzietności? Czy jednak to już po prostu równia pochyła, której nic nie odwróci?

Muszę przyznać, że gdy wprowadzano program „500+”, byłem umiarkowanym optymistą. Już z badania „Diagnoza społeczna” z 2015 r. wynikało, że istnieje grupa osób, dla których kwestie finansów są problemem w realizacji swoich planów prokreacyjnych. Program taki jak „+” pomógł takim rodzinom. Tylko, uogólniając wyniki na całą populację, było to mniej niż 100 tys. osób. Większość osób deklarowała inne czynniki, w tym obawy o zdrowie swoje, dziecka, problemy ze znalezieniem odpowiedniego partnera itd.

Moim zdaniem obecny niepokojący spadek dzietności zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach rozwiniętych wynika z czynników wykraczających poza kwestie finansowe, a związanych ze zmianami w stylu życia. Wydaje mi się, że pandemia wzmocniła zjawiska związane z odchodzeniem od tradycyjnych modeli rodziny, formowania związków. Coraz więcej czasu wszyscy spędzamy też w internecie, przez co często cierpią realne kontakty z innymi ludźmi.

I to łączy mi się z czymś, co wcześniej też obserwowałem i trochę mnie niepokoiło.

To znaczy?

W Polsce już od dłuższego czasu systematycznie spada tzw. kohortowy współczynnik dzietności w kolejnych coraz młodszych generacjach. To znaczy, że w porównaniu z poprzednimi rocznikami młodsze generacje przeciętnie później zawierają związki i decydują się na dzieci. W związku z tym zegar biologiczny pozostawia im coraz mniej czasu na osiągnięcie wymarzonej liczby dzieci. Coraz częstsza jest też planowana lub wymuszona okolicznościami bezdzietność.

Podsumowując, jestem obecnie pesymistą. Niezależnie od tego, jak bardzo załata się lukę edukacyjną pomiędzy kobietami i mężczyznami, jak bardzo będzie się inwestować w budownictwo dla młodych itd., po prostu zmienia się pewien styl życia w kierunku takiego, w którym dzieci nie dla wszystkich są bardzo ważne. Uważam, że powinniśmy dbać o to, aby współczynnik dzietności nie spadł jeszcze mocniej, ułatwiając wychowanie dzieci i dbając o jakość usług publicznych takich jak służba zdrowia czy szkolnictwo. Kosztowne programy redystrybucyjne, jak widać, nie są w stanie odwrócić trendów dotyczących dzietności.

To wyłącznie dowody anegdotyczne z mojego obcowania z innymi rodzicami, ale widzę, że wielu wzdryga się na myśl o więcej niż dwójce dzieci.

Drugie dziecko bywa „game changerem". Po jego urodzeniu obniża się poziom zadowolenia z tego, że mogłoby się mieć kolejne. Dla generacji 30–40-latków model rodziny 2+2 jest jeszcze naturalny, natomiast to ewoluuje i przeciętna liczba oczekiwanych dzieci spada.

dr hab. Paweł Strzelecki

Profesor SGH, wicedyrektor Instytutu Statystyki i Demografii. Jego zainteresowania badawcze obejmują m.in. ekonomię pracy i ekonomię emerytalną, metody prognozowania ludności (np.: prognozy wielostanowe, stochastyczne, mikrosymulacyjne), zastosowanie wyników prognoz ludności w analizowaniu długoterminowego wpływu na gospodarkę i politykę społeczną oraz czynniki wpływające na przepływy migracyjne. Współpracuje także z Polską Grupą Emerytalną SGH, przygotowuje analizy rynku pracy w Instytucie Ekonomicznym Narodowego Banku Polskiego, jest członkiem Working Group on Ageing Populations and Sustainability, współpracuje z GRAPE oraz należy do zespołu redakcyjnego czasopisma naukowego „Central and Eastern European Migration Review".

Parkiet PLUS
Zyski spółek z S&P 500 rosną, ale nie tak szybko jak ten indeks
Materiał Promocyjny
Pieniądze od banku za wyrobienie karty kredytowej
Parkiet PLUS
Tajemniczy inwestor, czyli jak spółki z GPW traktują drobnych graczy
Parkiet PLUS
Ile dotychczas zyskali frankowicze
Parkiet PLUS
Wstrząs polityczny w Tokio, który jakoś nie wystraszył inwestorów
Parkiet PLUS
Coraz więcej czynników przemawia przeciw złotemu
Parkiet PLUS
GPW i Wall Street. Kiedy znikną te męczące analogie?