W analizie przed tygodniem zastanawialiśmy się, które kryteria końca bessy na Wall Street są już spełnione, a do których spełnienia jeszcze daleka droga. W tzw. międzyczasie owa bessa poczyniła kolejne postępy. Indeks S&P 500 w cenach zamknięcia przebił dołek z czerwca, który rynkowi optymiści zdążyli już w trakcie letniego ocieplenia ogłosić twardym dnem trendu spadkowego. W chwili pisania tego artykułu łączny spadek benchmarku liczony od historycznego szczytu wynosi prawie 24 proc. w cenach zamknięcia. To skłania do zadania trudnego pytania – jak nisko może zawędrować w ostatecznym rozrachunku S&P 500 w ramach bessy, z którą mamy do czynienia?
Choć oczywiście precyzyjna odpowiedź na to pytanie wymaga posiadania przysłowiowej szklanej kuli, to w praktyce dysponujemy innym narzędziem – symulacją, która pozwala na stworzenie pewnego zbioru możliwych scenariuszy.
Naszą symulację oprzemy na różnych założeniach dotyczących dwóch elementów, które składają się na wartość S&P 500: (a) poziomu wskaźnika P/E, (b) poziomu EPS, czyli zysku na akcję (wartość indeksu to po prostu iloczyn tych dwóch elementów).
P/E dopiero na umiarkowanym poziomie
Zacznijmy od P/E. Pocieszający może być fakt, że po prawie dziewięciu miesiącach bessy na Wall Street nie jest drogo. Wskaźnik ceny do prognozowanych przez analityków zysków spółek jest (według ostatnich danych dostępnych na 23 września) w okolicy historycznej średniej (ok. 15,5). Z drugiej strony można się zastanawiać, czy ten poziom jest już adekwatny do niesprzyjającego otoczenia monetarnego (agresywne podwyżki stóp procentowych, przyspieszająca redukcja bilansu Fedu) oraz widma recesji sygnalizowanego przez odwróconą krzywą rentowności obligacji. Co do tego można mieć spore wątpliwości.