Olimpiada jest największym świętem sportu, celebrowanym szerzej niż jakiekolwiek inne wydarzenie sportowe. Warto zatem się zastanowić, w jaki sposób wpływa ono na miliardy widzów na całym świecie. Bardzo często podnoszone są pozytywne wątki z tym związane – magia sportu umożliwiająca pokonanie teoretycznie silniejszego przeciwnika, zachęta do ciężkiej pracy nad sobą i walki z przeciwnościami losu. Historia sportu to historia ekstremalnego wysiłku jednostek, które osiągnęły sukces wbrew medycynie (często uprawianie sportu wynikało z konieczności walki z chorobą), wbrew ekonomii (często sukcesy odnoszą zawodnicy z krajów, których nie stać na szkolenie sportowców), wbrew zdrowemu rozsądkowi. Dlatego tak bardzo nam się to podoba, bo sport pozostaje jedną z nielicznych aktywności człowieka, gdzie można osiągnąć olbrzymi sukces, nie pochodząc z dobrze sytuowanej rodziny i gdzie ten sukces materializuje się „nagle”, w bardzo krótkim momencie startu (choć poprzedzony jest latami katorżniczej pracy).
Ja jednak chciałbym się skupić na innym wątku, a mianowicie na negatywnym aspekcie konkurencji podniesionym na igrzyskach olimpijskich do poziomu iście mistrzowskiego. Oto raz na cztery lata „nasi” mogą wykazać swoją wyższość nad „nienaszymi”, niesieni dopingiem kibiców, finansowym, organizacyjnym i medialnym wsparciem swoich krajów, a niekiedy także (niestety) niechęcią do przeciwników. Nie znam innej imprezy, na której zmagania międzynarodowe stają się tak ważne, choć stoją w sprzeczności z ideą olimpizmu, która miała raczej łączyć niż dzielić.
I tu przejdę do meritum – jak właściwie zmierzyć tę „wyższość naszych”? Najbardziej popularnym miernikiem olimpijskich sukcesów poszczególnych krajów jest klasyfikacja medalowa. Ale czy ona rzeczywiście ma sens? Czy czwarte miejsce jest nic niewarte? Przecież w przypadku bardzo wyrównanej walki miejsca poza podium mogą być bliżej zwycięstwa niż drugi rezultat w konkurencji zdominowanej przez jednego zawodnika. Przecież w przypadku dyscyplin uprawnianych masowo o medal olimpijski jest dużo trudniej niż w sportach niszowych.
Jeśli chcielibyśmy rzeczywiście porównać sukcesy olimpijskie poszczególnych krajów, należałoby raczej brać pod uwagę nie tylko kolejność rezultatów, ale także ich procentowe odchylenie od zwycięskiego wyniku, biorąc również pod uwagę relację do rekordu świata i rekordu olimpijskiego (oczywiście takie przeliczenie byłoby możliwe tylko dla dyscyplin odnoszących się do olimpijskiego motto „szybciej, wyżej, mocniej” – dla innych konieczna byłaby inna metodyka porównawcza). Dodatkowo należałoby zważyć te osiągnięcia liczbą osób uprawiających daną dyscyplinę w skali świata (a może także w skali danego kraju). Wypadałoby też wprowadzić jakieś przeliczniki za liczbę osób uczestniczących w rywalizacji, bo przecież jakościowo innym osiągnięciem jest złoty medal w biegu na 400 m i w sztafecie 4x400 m.
Przy zastosowaniu przedstawionego powyżej podejścia (wciąż bardzo uproszczonego i niezawierającego wielu ważnych aspektów) porównanie sukcesów stałoby się bardzo trudne, ale przecież tak jest w istocie. Nie da się w prosty sposób (a być może nawet nie da się wcale) porównać dwóch medali zdobytych w różnych konkurencjach. Tymczasem jesteśmy karmieni bardzo prostym przekazem obejmującym liczbę medali zgromadzonych przez poszczególne reprezentacje.