Podniesienie celu inflacyjnego przez Europejski Bank Centralny jest idealnym pretekstem, aby do tego tematu wrócić. Bank chce wyższej inflacji w strefie euro. Na pozór wydaje się, że ma to sens – przy inflacji w okolicach 2 proc. udział produktów, które tanieją, jest zazwyczaj względnie nieduży, a jak wiadomo (również z historii), deflacja jest zjawiskiem wyjątkowo niemiłym. Firmy muszą godzić się na niższe ceny sprzedaży, ale jednoczesne obniżenie kosztów (np. ze względu na sztywność płac) nie jest już takie proste. Dlatego banki deflacji boją się jak ognia i taka 2-proc. inflacja zdaje się mieć sens. Dlaczego zatem jestem krytykiem tego posunięcia?

Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, warto zastanowić się w ogóle, po co jest nam cel inflacyjny. Być może dziś wydaje się to nieoczywiste, ale banki przez lata prowadziły politykę pieniężną bez tak zdefiniowanego celu. Co ciekawe, Nowa Zelandia, gdzie cel inflacyjny wprowadzono w pierwszej kolejności, zrobiła to w ramach reformy sektora publicznego. Oczywiście obniżenie inflacji było istotnym argumentem, ale stało się to niejako „przy okazji". Natomiast adopcja celu przez kolejne banki była już procesem nastawionym przede wszystkim na zmniejszenie tempa przyrostu cen. Warto jednak zwrócić uwagę, że grunt pod obniżenie inflacji został tak naprawdę położony na początku lat 80. (czyli ponad 10 lat wcześniej) i być może jej dalszy spadek w latach 90. odbyłby się nawet bez wprowadzania takich reżimów przez banki centralne. Oczywiście szkoły ekonomii różnią się w ocenie tego, w jaki sposób polityka pieniężna wpływa na procesy gospodarcze, w tym na długoterminowy wzrost i inflację. Jednak w nowszych nurtach panuje spora zgodność co do przeszkód w funkcjonowaniu rynkowych mechanizmów, jakimi są sztywność cen i płac. To właśnie dlatego, szczególnie w środowisku znacznie mocniejszych związków zawodowych niż dziś, cel inflacyjny mógł być skutecznym narzędziem obniżenia inflacji. Mówiąc wprost, związki zawodowe łatwiej przekonać do niższej waloryzacji płac, jeśli widzą determinację władz (w tym monetarnych) do obniżenia tempa wzrostu cen.

Choćby dlatego samo odwrócenie tego ćwiczenia i próba wygenerowania trwale wyższej inflacji (a w domyśle też wyższego wzrostu realnego) poprzez wzrost celu jest ryzykownym ćwiczeniem. Nie uważam, że jest to niemożliwe, ale wymaga dobrze skrojonej polityki gospodarczej. Nie mam przy tym na myśli zwiększenia wydatków publicznych. Ten wariant został przećwiczony w Japonii, która w 2012 r. podniosła cel inflacyjny z 1 do 2 proc., nie mogąc wcześniej poradzić sobie z deflacją. Pomimo dalszego wzrostu długu w relacji do PKB Bank Japonii nie tylko nie zrealizował nowego celu, ale nadal choćby nie zbliżył się do celu poprzedniego. Dlaczego zatem miałoby się udać w Europie, gdzie według obecnej definicji cel mógłby zostać uznany za zrealizowany (i to na bardzo krótko) po raz ostatni 20 lat temu? Nie brakuje głosów, także wśród ekonomistów, że europejskiej gospodarce daleko do ścieżki wzrostu sprzed pandemii, a zatem EBC powinien więcej drukować, a rządy więcej wydawać. Ja nie należę do tej grupy. Pamiętam jeszcze czasy, gdy to urzędnicy decydowali w Polsce niemal w całości o gospodarce, i nie należały one do szczególnie udanych. Dlaczego europejscy technokraci mieliby być bardziej skuteczni? Być może europejska gospodarka bez gruntownych reform, na które nigdy nie ma koniunktury politycznej, nie jest w stanie wygenerować trwałej dwuprocentowej inflacji? Być może w idealnym świecie EBC powinien wstrząsnąć tym organizmem (który przecież powinien rywalizować z Chinami i USA, a nie walczyć o kolejny rok przetrwania) i obniżyć cel inflacyjny, dając politykom jasny sygnał, że nie będzie próbować ich dłużej wyręczać?

Tak właśnie interpretuję podniesienie celu – jako podkładkę dla prowadzenia niemal nieskończonego dodruku, aby pomóc europejskim rządom w przetrwaniu. Oczywiście rynkom finansowym jest to na rękę, one w razie problemów zgłoszą się po pomoc. To bank centralny powinien być najmocniejszym głosem rozsądku na sali.