Mity i rzeczywistość

Po wielu latach doświadczeń z przebywaniem z samym sobą stwierdzam, że mam niską podatność na autorytety. To znaczy, że ani się nie zastanawiam nad tym, czy ktoś jest dla mnie autorytetem, ani za kimś takim nie tęsknię.

Publikacja: 07.04.2025 06:00

Ludwik Sobolewski, były prezes giełd (Warszawa, Bukareszt), prawnik, menedżer, autor książki "Po pro

Ludwik Sobolewski, były prezes giełd (Warszawa, Bukareszt), prawnik, menedżer, autor książki "Po prostu to zrobić"

Foto: materiały prasowe

W efekcie nie mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że istnieje dla mnie jakiś autorytet, żyjący bądź nie.

Co więcej, uznanie kogoś za autorytet nie jest specjalnie rozwijające. Zwłaszcza w dzisiejszym otoczeniu, na dzisiejszym, jak to można nazwać, rynku informacji i opinii. Jest ich tak wiele i pochodzą z takich wielu źródeł, że ciągłe odwoływanie się i poleganie na tym, co wypowiedziała jakaś jedna osoba, z przypisanym do niej atrybutem „autorytetu”, wydaje mi się zawężające perspektywę. A przez to zubażające światopogląd.

Ale jest coś, do czego mam pełne przekonanie, i – chcąc nie chcąc – dotyczy ono pewnych szczególnych postaci. Nie wybieramy ich sobie i w ogóle nasza wola przy wpuszczaniu ich do naszego życia jest znikoma, by nie powiedzieć, że żadna. A jednak w nim są. Odmierzają jego kolejne lata. W końcu kiedyś odchodzą, my zostajemy i możemy wówczas zrozumieć, kim byli.

Właśnie minęło 20 lat od śmierci Jana Pawła II. Najlepsze, co przeczytałem z tej okazji, to wpis Michała Tomczaka na LinkedInie. Tomczaka uwielbiam czytać, niemal wszystko, co pisze, jest przenikliwie mądre, do tego stopnia mądre, że myślę sobie, że sam autor też chyba musi być mądrym gościem (ostrożność nie zawadzi, znam też takich, którzy tylko pozują na mądrość). Pan Michał napisał coś takiego: nie interesuje mnie, jakie zarzuty można kierować pod adresem Jana Pawła II dzisiaj; nawet jeśli są uzasadnione, to nadal czuję, jakby ktoś mnie okradał z własnego życia, którego papież był częścią („jakby mi ktoś coś zabierał. Coś, co na złe i dobre, było elementem mojego szkieletu duchowego, europejskiej polskości, polskiej europejskości czy światowości. Jak Wojtyła”); i że „bardziej pragmatycznie patrząc mam przekonanie, że ocena postaci historycznych z perspektywy dzisiaj dominujących wartości i przekonań nie może być całkiem uczciwa”.

Mit papieża w jakimś, dającym się oczywiście sprecyzować słowami, ale bardziej zdatnym do tego, by go po prostu odczuwać, sensie, był metronomem odmierzającym rytm tego, co się w ogóle działo i odbywało. A sam protagonista mitu był zegarmistrzem światła. Nie autorytetem (dla mnie), bo to jednak figura bardziej racjonalna. Z pozycji racjonalnych czy racjonalno-społecznych można było Wojtyłę krytykować już za jego życia, co dopiero teraz, gdy – jak zauważa Michał Tomczak – standardy oceny są inne. Ale bezdyskusyjne było to, że bohater zbiorowej wyobraźni istniał. Był ten zegarmistrz światła, a może raczej świata. Tu warto oddać hołd Tadeuszowi Woźniakowi, bez którego prawdopodobnie nie byłoby tej frazy w języku polskim.

Ale mity są też niebezpieczne i generalnie odradzam kultywowanie mitów osobowych. Zamulają umysł. Pogarszają ostrość widzenia. Owszem, mitologia postaci ma swoje plusy, a najważniejszym jest chyba upraszczanie obrazu rzeczywistości, która zwyczajnymi sposobami nie daje się zrozumieć – albo też zrozumienie jej wymagałoby zbyt wiele pracy. No cóż, do ważnych rzeczy dochodzi się przez wysiłek. Dlatego warto wystrzegać się mitów, ale tak samo warto dostrzec, że ktoś był postacią, z którą spędziło się, w sensie nieco metaforycznym, ale też nieco dosłownym, kawał życia.

Dziwny jest temat tego felietonu. Mój przyjaciel, Attila Szalay-Berzeviczy, zdumiał się, kiedy ostatnio rozmawialiśmy w Warszawie, że „od tak dawna je piszesz; jak to jest możliwe, że co tydzień znajdujesz temat?”. Odpowiedziałem mu, że sam jestem tym zdziwiony.

Ale tak po prawdzie to myślę dziś, że nie ma w tym niczego dziwnego, bo przecież te felietony bywały dewiacyjne. W tym sensie dewiacji – na szczęście nieszkodliwym – że miały coś wspólnego z rynkiem kapitałowym, ale też często miały więcej wspólnego z czymś innym. Przynajmniej w sensie związków bezpośrednich, literalnych, semantycznych. Aż wreszcie udało mi się napisać coś, co z rynkiem nie ma niczego wspólnego, a mianowicie ten felieton niniejszy. Nie ma? A co można powiedzieć o tym, co się komu w głowie uroi. Na to zawsze liczyłem, pisząc te teksty tutaj.

W mojej książce, „Po prostu to zrobić”, napisałem pod koniec, że największa odwaga to jest odwaga powiedzieć sobie: „już wystarczy”. Poza tym, każda wartość ma swój początek i koniec. Dlatego dziękuję „Parkietowi”, a szczególnie ówczesnemu redaktorowi naczelnemu Andrzejowi Stecowi, za zaproszenie mnie na swoje łamy i tak długie podtrzymywanie tego zaproszenia.

Wysoka zmienność rynków tworzy okazje

Tylko teraz 149 zł za rok
dostępu do parkiet.com

SUBSKRYBUJ

A Czytelnikom powiedzieć podobne „dziękuję” to nawet byłoby za mało lub niewłaściwe. Bo to, że ktoś przeczyta coś, co napiszemy, jest w ogóle nadaniem sensu temu, co się napisało. I tak naprawdę to czytelnik, nie autor, jest zegarmistrzem światła. Tak mi to wychodzi. Może to starość nadchodzi...

Felietony
Klucz do nowoczesnego rynku?
Materiał Partnera
Zasadność ekonomiczna i techniczna inwestycji samorządów w OZE
Felietony
Nowy (nie)porządek
Felietony
Największym przegranym będą USA
Felietony
Twardy orzech do zgryzienia
Felietony
Czy układ z KNF to zawsze korzystne rozwiązanie dla nadzorowanego?
Felietony
Giełda marzeń