Już przed czerwcowym posiedzeniem Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FOMC) pojawiły się spekulacje, że stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych mogą pójść w górę mocniej niż spodziewane 0,5 pkt proc. Powodem był kolejny rekordowy odczyt inflacji oraz słabe dane amerykańskiej gospodarki, w tym także te dotyczące rynku pracy oraz nastrojów konsumentów.
Fed dodaje gazu
Mocne spadki indeksów na Wall Street, sięgające od 4,5 do 5,5 proc., nastąpiły więc już w poprzednim tygodniu. Początek mijającego tygodnia przyniósł kontynuację tej tendencji, w skali wskazującej na rynkową panikę. W poniedziałek Nasdaq Composite tracił 4,7 proc., a S&P 500 prawie 4 proc. Paradoksalnie w dniu posiedzenia Fedu, gdy okazało się, że obawy były uzasadnione i stopy procentowe poszły w górę o 0,75 pkt proc., indeksy zyskiwały i to dość wyraźnie. Ale był to jedynie przejściowy „incydent". Można to tłumaczyć tym, że początkowo inwestorzy z zadowoleniem przyjęli determinację władz monetarnych w walce o zduszenie inflacji. Ale już w czwartek obawy powróciły, bowiem nie można już wykluczyć, że kolejne podwyżki stóp będą także mocniejsze niż deklarowane wcześniej 0,5 punktu, a to będzie dusić nie tylko inflację, ale także wzrost gospodarczy.
W efekcie pierwsze cztery sesje minionego tygodnia przyniosły 6-proc. spadek S&P 500, sięgającą niemal 4,7 proc. zniżkę przemysłowego Dow Jonesa i przekraczające 6 proc. tąpnięcie technologicznego Nasdaq Composite. Ten ostatni jest najniżej od prawie dwóch lat, średnia przemysłowa od półtora roku, podobnie jak indeks szerokiego rynku. W kontekście wydarzeń na naszym rynku warto zwrócić uwagę na fatalne zachowanie wskaźnika amerykańskich małych firm. Russell 2000 zniżkował do czwartku o 7,7 proc. Obraz rynku we wszystkich jego segmentach jest, mówiąc najdelikatniej, mało optymistyczny i raczej nie widać szans na odwrócenie tej tendencji, choć pod tak dużej przecenie można spodziewać się w najbliższym czasie wzrostowego odreagowania.
Sytuacja na rynku walutowym tylko pozornie wygląda na w miarę stabilną. W skali czterech pierwszych dni zmiany nie były bowiem zbyt duże. Jednak reakcje na ruchy i deklaracje głównych banków centralnych, czyli Fedu i EBC, doprowadziły do sporej zmienności w ciągu tygodnia. Indeks dolara względem głównych walut na chwilę wyszedł zdecydowanie powyżej majowego szczytu i znalazł się najwyżej od grudnia 2002 r., a kurs euro momentami zszedł w okolice 1,035 dolara, testując dołek z połowy maja. Generalnie kierunek zmian polityki głównych banków centralnych jest zbieżny, ale moment i skala podejmowanych działań nieco się różnią, wiec można spodziewać się kolejnych turbulencji. O tym, że należy się liczyć z niespodziankami, świadczy choćby decyzja szwajcarskiego banku centralnego, który zaskoczył podwyżką stóp procentowych. W efekcie indeks franka skoczył o 1,9 proc., do poziomu najwyższego od połowy kwietnia, a względem złotego umocnił się aż o ponad 4 proc. Po chwilowym odreagowaniu do tendencji spadkowej powrócił indeks jena i choć nie pogłębił dołka z poprzedniego tygodnia, to jest na poziomie najniższym od końca 2015 r., a względem dolara jest najsłabszy od 24 lat. Bank Japonii wyłamuje się bowiem ze wspomnianej tendencji zaostrzania lub przynajmniej normalizacji polityki pieniężnej i nadal intensywnie skupuje obligacje, by utrzymać rentowność papierów dziesięcioletnich w okolicy 0,25 proc. Trudno się dziwić słabości jena, skoro rentowność obligacji amerykańskich jest prawie trzynastokrotnie wyższa niż japońskich.
Czytaj więcej
Przewodniczący Fedu Jerome Powell oświadczył, że podwyżki stóp po 0,75 pkt proc., jak na środowym posiedzeniu, nie będą standardem. Ulga na rynku była krótkotrwała. W praktyce oznacza to, że decyzje Fedu będą zależne od bieżących danych i będą mało przewidywalne.