Taką tezę wygłosił Rafał Lis, partner zarządzający DM CVI, domu maklerskiego wyspecjalizowanego w zarządzaniu aktywami w formule private debt, podczas tegorocznego Kongresu Obligacji Korporacyjnych zorganizowanego przez Ceeta.
Oczywiście wysokość spreadów notowanych w październiku (6,5 proc.) jest wyższa od zwyczajowej premii za ryzyko (3 proc.) płaconej w okresach dobrej koniunktury, ale nie wyróżnia się ona niczym szczególnym na tle wcześniejszych zawirowań z minionej dekady. W czasie pandemicznej paniki premia za ryzyko była nawet wyższa (okolice 8,5 proc.).
Co więcej – jak przekonywał Rafał Lis – w historycznym ujęciu spready kredytowe są zbyt wysokie względem faktycznego ryzyka defaultu, i to także w okresach dobrej koniunktury, kiedy inwestorzy pokładają w emitentach więcej zaufania. Matematycznie uzasadniona premia powinna być powiązana z wysokością ogłaszanych defaultów pomniejszonych o późniejsze odzyski (recovery rate), ale okazuje się, że inwestorzy skłonni są przeszacowywać ryzyko i w efekcie średni spread jest o ok. 3,6 proc. wyższy niż przynależny do rzeczywistego poziomu ryzyka. A w trakcie wszelkiego rodzaju kryzysów, kiedy obawy inwestorów rosną, spread kredytowy staje się jeszcze wyższy.
W języku matematyki oznacza to, że premia za ryzyko, która już w „normalnych” czasach jest nieuzasadniona, w okresie turbulencji staje się jeszcze wyższa. W języku inwestorów ta sama sytuacja nazywana jest okazją inwestycyjną, a w języku emocji mówimy, że strach przeważa nie tylko nad chciwością, ale także nad rozsądkiem.
Tyle teoria, która w żaden sposób nie osładza poniesionych strat inwestorom, którzy utrzymali przez ostatni rok zaangażowanie w funduszach obligacji. Jeśli jednak zostawimy przeszłość za sobą, warto się zastanowić, czy obecne warunki faktycznie są okazją inwestycyjną.