Rentowność amerykańskich obligacji dziesięcioletnich sięga w chwili pisania tego tekstu 3,45 proc., co oznacza nieomal wyrównanie szczytu sprzed trzech miesięcy (3,49 proc.) i – po wydłużeniu horyzontu – osiągnięcie wartości z lat 2008–2011. Odnoszenie obecnej rentowności do punktów z mniej lub bardziej odległej przeszłości nie musi mieć oczywiście żadnej wartości prognostycznej, ale inne statystyki są bardziej interesujące.
Z przygotowanego zestawienia (patrz tab.) wynika, że podobnie silnej korekty jak obecna trzeba szukać niemal cztery dekady wcześniej, jednak nie jest to całkiem uprawniona analogia. Wówczas rynek odreagowywał pierwsze efekty drakońskich metod Paula Volcknera, ówczesnego szefa Fed, w walce z inflacją. Inna była też wówczas rentowność. Wzrost o 3,75 pkt proc. oznaczał wówczas zwyżkę o 37 proc. Obecny wzrost rentowności o 3,1 pkt proc. oznacza jej dziewięciokrotny zwyżkę. Oczywiście takiego zdarzenia nie znajdziemy w przeszłości. Obecna korekta jest także rekordowo długa – trwa już dwa i pół roku. Tylko w latach 2003–2006 wzrost był rozłożony na większą liczbę miesięcy (37), ale był to z kolei trend znacznie łagodniejszy niż trwający obecnie.
Koniec jest blisko?
Jeśli mielibyśmy przykładać znane z przeszłości miary do obecnego trendu wzrostowego (rentowności) należałoby wysnuć wniosek, że ponieważ wzrost jest silniejszy i dłuższy niż wszystkie ostatnie korekty z ostatnich czterech dekad, nie może trwać wiele dłużej.
Sęk jednak w tym, że skoro obecny trend tworzy precedens, miary wcześniejszych korekt okazują się bezużyteczne. Do pewnego momentu można było mieć nadzieję, że rynek zachowa się „jak zwykle”. Ale skoro te granice zostały przekroczone, ich poszerzenie jest tak samo możliwe jak powrót (spadek rentowności) i oddanie „nadmiarowych zysków”. Zwolenników dalszego spadku cen obligacji wspiera sytuacja makroekonomiczna. Fed jest wciąż daleki do zakończenia cyklu podwyżek stóp, a inflacja bazowa umyka radzie gubernatorów. Do tego kraje demokracji zachodnich zmagające się z kryzysem energetycznym są zmuszone wziąć część kosztów wzrostu cen energii na barki budżetu, co oznacza zwiększony deficyt, a więc i potrzeby pożyczkowe, dotychczasowe zaś straty poniesione przez inwestorów nie zachęcają bynajmniej świeżego kapitału do zakupów.