Najpopularniejszym instrumentem pochodnym notowanym na warszawskiej giełdzie jest kontrakt terminowy na indeks WIG20. Obecnie liczba otwartych pozycji (liczba kontraktów, która w danym momencie znajduje się w posiadaniu inwestorów) sięga 85 tys., choć jeszcze kilka lat temu była czterokrotnie mniejsza. Skąd taka popularność tych instrumentów, które w powszechnym rozumieniu uchodzą za ryzykowne i skomplikowane?
Lewar wabikiem na graczy
Największa pokusa, która tkwi w kontraktach, to oczywiście dźwignia finansowa, w żargonie giełdowym nazywana lewarem. Dźwignia to nic innego jak możliwość obracania dużą kwotą przy zaangażowaniu o wiele mniejszej. Inwestor nie musi pokrywać 100 proc. inwestycji, wystarczy tylko odpowiedni depozyt, którego wielkość ustala nadzorca lub broker. Dzięki temu niewielkim wysiłkiem można uzyskać duże rezultaty.
Giełdowa oferta kontraktów terminowych na indeksy jest dość uboga. Inwestorzy mają do dyspozycji futures na wspomniany WIG20 oraz mWIG40. Zainteresowanie tym pierwszym pokazuje jednak, że możliwości wyboru powinny być nieco szersze.
Tu z pomocą przychodzą firmy inwestycyjne, które oferują CFD, czyli kontrakty na różnicę kursową. Kontrakty te dają możliwość gry nie tylko na indeksach warszawskiej giełdy, ale na większości najważniejszych wskaźników światowych parkietów. Instrument ten jest bardzo podobny do giełdowych futures, a ponadto daje możliwości jeszcze większej dźwigni finansowej.
Nie taki diabeł straszny
Kontrakt na różnicę kursową to po prostu zakład o to, czy cena danego instrumentu wzrośnie, czy spadnie. Jedną stroną zakładu jest firma inwestycyjna lub broker, a drugą inwestor. Ten, kto obstawia zwyżki, zajmuje pozycję długą, czyli kupuje CFD. Ten, kto spodziewa się spadku, otwiera pozycję krótką, czyli sprzedaje. Zyskiem lub stratą jest różnica między ceną otwarcia i zamknięcia pozycji. Standardy transakcji – prowizja, dźwignia, jednostka notowania, rozliczenie, ustalane są przez brokera.