Jesteś jednym z niewielu analityków, którzy od czasu do czasu upubliczniają swoje inwestycyjne dokonania. Długo jesteś już aktywny na rynku?
Inwestowaniem zajmuję się od drugiego roku studiów. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o giełdzie. Pamiętam, jak na jednym z wykładów padło pytanie, czy ktoś posiada jakieś udziały, obligacje lub jednostki funduszy? Na sali zapanowała cisza. Wtedy stwierdziłem, że dziwnie jest uczyć się czegoś, czego się nie praktykuje, więc założyłem swój pierwszy rachunek maklerski. To były lata 2006-2007 r., więc trafiłem jeszcze na czas hossy, podobny do tego, co było w marcu 2020 r. Czego się człowiek nie dotknął, zarabiał. Mogę więc powiedzieć o szczęściu początkującego i przyznam, że jak na studenta to były wówczas ponadprzeciętne zarobki. Polubiłem to, więc później zacząłem pracować w branży finansowej, nie zapominając jednocześnie o prywatnych inwestycjach. Dzięki temu, że sam jestem zaangażowany na rynku to lepiej wykonuję swoje obowiązki i w oczach klientów jestem bardziej wiarygodny.
Jak dużą część twoich dochodów stanowią zyski z prywatnych inwestycji? To jest duża część budżetu czy tylko ekstra dodatek od czasu do czasu?
Od 2010 r., od rozpoczęcia pracy w branży, to jest zdecydowanie dodatek. Wiem, że niektórzy rzucają pracę i utrzymują się z inwestowania, ale ja do tej grupy nie należę. Rynki są nieprzewidywalne i trudne. Nawet duże doświadczenie nie gwarantuje tutaj sukcesu. Staram się twardo stąpać po ziemi – dzięki pracy mam bezpieczeństwo i finansowy komfort, a dzięki inwestycjom czasem uda się ten komfort zwiększyć. Nie ukrywam, że pandemia spowodowała swoiste turbodoładowanie w tym dodatkowym dochodzie. Kluczem do sukcesu było przetrzymanie tych pozycji przez kilka miesięcy, a nie cashowanie się po pierwszym kwartale. Takiego wzrostu bilansu na pozycjach, jak wówczas, nigdy wcześniej nie doświadczyłem.