Na początku pozwolę sobie przedstawić moje rozumienie hedgingu w przedsiębiorstwach - jego celu i sensu. Polityka zabezpieczeń powinna służyć, jak sama nazwa wskazuje, do zabezpieczenia firmy przed ryzykiem kursowym. Jakkolwiek proste i zrozumiałe jest to stwierdzenie, to niestety od razu "zaczynają się schody".
Powstaje problem definicji ryzyka: czy jest ono symetryczne - rozumiane jako strata bądź zysk z tytułu zmian kursów, czy też tylko jako ewentualna strata. Jest to o tyle istotne, że wyznacza możliwe do stosowania instrumenty/strategie zabezpieczeń. Z tym zaś niestety wiążą się koszty. I tu dochodzimy do sedna: Zabezpieczenie kosztuje. Zawsze. I nie chodzi mi tu oczywiście o niekorzystną zmianę ceny, w stosunku do zakontraktowanej. Są prowizje banku, różnice pomiędzy kursem kupna a sprzedaży itp... Nawet strategie "zerokosztowego" zabezpieczenia (korytarze opcyjne) kosztują, i to całkiem sporo. Nie znaczy to jednak, że nie należy nigdy hedgingu stosować; wyobraźmy sobie firmę handlującą np. ropą.
Załóżmy, że mając kapitały własne na poziomie 10 milionów złotych, zawiera kontrakt na jednorazową dostawę ropy za 100 milionów USD. Zysk z takiego kontraktu niech kształtuje się na poziomie 1% obrotu. Jeżeli odbiorca ma zapłacić w złotych, a zobowiązanie jest w dolarach, to firma ponosi ryzyko kursowe. Przy kilkuprocentowym umocnieniu dolara naraża się na bankructwo - ewentualna strata przekraczałaby bowiem znacząco kapitały własne.
Zabezpieczenie konieczne
Nie ulega wątpliwości, że zawarcie transakcji zabezpieczającej jest tu jak najbardziej wskazane, wręcz konieczne. Zabezpieczenie może być z korzyścią dla spółki stosowane również, kiedy konsekwencje niekorzystnego ruchu waluty nie są aż tak drastyczne.