Jeżeli rynek byka w przypadku wskaźnika S&P 500 utrzyma się do końca września, będzie to najdłuższy cykl wzrostowy w historii amerykańskiego rynku. Niemniej jednak, w pierwszych dniach lutego do głosu doszli sprzedający. Poza relatywnie wysokimi wycenami spółek (co nie przeszkadzało jednak na wcześniejszych etapach hossy) głównym powodem wyprzedaży są pierwsze oznaki, że w Stanach Zjednoczonych narasta długo oczekiwana przez Fed presja inflacyjna.
Dane o wzroście wynagrodzeń, które poznaliśmy w ostatni piątek, wymiernie przełożyły się na dalszy wzrost rentowności amerykańskich papierów skarbowych i rozbudziły komentarze sugerujące, że Fed będzie zmuszony do „gonienia" krzywej rentowności, a więc do odważniejszego podejścia do podwyżek stóp procentowych. Dla spółek oznacza to dwa zasadnicze problemy: perspektywę wyższego kosztu kapitału oraz kwestie konkurowania z coraz atrakcyjniejszą stopą zwrotu z papierów skarbowych, które przecież nie są obarczone ryzykiem.
Czy więc nastał właściwy czas na sprzedaż amerykańskich akcji? Odpowiedź brzmi: niekoniecznie. Głębsza korekta wydaje się mało prawdopodobna, biorąc pod uwagę, że czynniki, które stały za sukcesywnym ruchem wzrostowym, powinny nadal oddziaływać na rynki. Trwający sezon wyników za IV kwartał trzeba uznać za udany. Mimo ostatnich wydarzeń ciężko spodziewać się, by Fed zdecydował się na drastyczne przyspieszenie normalizacji polityki monetarnej, a amerykańska gospodarka radzi sobie świetnie. Do tego dochodzi przecież przeprowadzona reforma podatkowa, która będzie generować dodatkowe nadwyżki płynności. Do tej pory amerykańskie firmy przeznaczały sporą część dodatkowych środków na skup akcji własnych, fuzje, przejęcia i programy rozwojowe. Jeżeli dodamy do tego czynnik słabości dolara, który powinien stanowić wymierne wsparcie dla wyników osiągniętych na początku roku, otrzymamy skuteczny przepis na powrót indeksów z Wall Street na wzrostową ścieżkę.
Historia pokazuje, że rozwinięte rynki byka raczej nie kończą się nagle i bez powodu, lecz wymaga to konkretnych przyczyn. Najczęściej za punkty zapalne służyło pęknięcie baniek spekulacyjnych lub ostrzejsza polityka monetarna Fedu, nakierowana na schłodzenie gospodarki. Doświadczenia ostatniego kryzysu finansowego i powstałe w jego wyniku nowe regulacje raczej wykluczają to pierwsze zagrożenie. Wobec tego niedźwiedzie mogą upatrywać szansy na jeszcze głębsze cofnięcie, dopiero gdy będziemy świadkami szybszego tempa wzrostu inflacji, co w konsekwencji mogłoby przekonać Rezerwę Federalną do ostrzejszego zacieśniania polityki monetarnej.
Co prawda styczniowe dane o wynagrodzeniach, wskazując na wzrost o 2,9 proc. rok do roku (odczyt najwyższy od 2009 r.), dają trochę do myślenia, jednak to wciąż zaledwie jeden odczyt i ciężko się spodziewać, by przekonał on Rezerwę Federalną do zasygnalizowania już na marcowym posiedzeniu więcej niż trzech podwyżek w bieżącym roku. Dość nieoczekiwanym sprzymierzeńcem sprzedających może się za to okazać cykl prezydencki, który przemawia za przynajmniej wyhamowaniem obecnego tempa zwyżek. Patrząc wstecz, widać, że najgorszym dla rynku okresem jest przedział między sierpniem roku pierwszego i wrześniem roku drugiego prezydentury. Obecnie jesteśmy świadkami korekty zadziwiająco silnego ruchu jak na ten okres cyklu, jednak warto mieć na uwadze, że po tym chwilowym zahamowaniu rynek zazwyczaj powracał do zwyżek.