Gospodarcze skutki siedmiu lat rządów w Hiszpanii socjalistycznego premiera José Luisa Rodrigueza Zapatero są dość katastrofalne. W 2004 r., gdy zdobywał on władzę, hiszpański PKB wzrósł o 3,3 proc., bezrobocie wynosiło 11 proc., a deficyt finansów publicznych zaledwie 0,3 proc. PKB. W tym roku według prognoz Komisji Europejskiej wzrost gospodarczy wyniesie zaledwie 0,7 proc., a deficyt finansów publicznych 6,6 proc. PKB. Bezrobocie sięgnęło rekordowego poziomu 21,5 proc., a wśród ludzi młodych wynosi aż 48 proc. Hiszpania jest powszechnie uznawana za słabe ogniwo strefy euro, a inwestorzy zastanawiają się, czy i kiedy pójdzie ona śladami Włoch czy nawet Grecji.
Oczywiście głęboki kryzys w Hiszpanii to nie tylko wina Zapatero. To skutek pęknięcia bańki na rynku nieruchomości, która narastała przez lata, to też wina prowadzących nieprzejrzyste interesy regionalnych kas pożyczkowych (cajas) oraz zawirowań w światowej i europejskiej gospodarce. W powszechnej świadomości Hiszpanów Zapatero jest jednak osobą współwinną gospodarczego załamania. Wszystkie sondaże wskazują więc, że w niedzielnych wyborach chadecka Partia Ludowa i jej lider Mariano Rajoy zmiażdżą rządzących socjalistów. Ma tego świadomość również Zapatero – dlatego zamiast niego partię prowadzi do wyborów były wicepremier Alfredo Rubalcaba. Inwestorzy spodziewają się zatem, że nowy rząd zostanie utworzony przez Partię Ludową. Co przyniesie on hiszpańskiej gospodarce? Czy poradzi sobie bez międzynarodowej pomocy finansowej i nie sprowadzi kolejnego nieszczęścia na strefę euro?
Trudne zadanie dla następcy
– Na pewno zadanie Rajoya będzie bardzo trudne. Musi on ściąć deficyt finansów publicznych, tak jak to zaplanował poprzedni rząd, znaleźć dodatkowe oszczędności i jeszcze zrobić to, gdy Hiszpanii grozi wieloletnia recesja – mówi „Parkietowi" Ben May, ekonomista z firmy badawczej Capital Economics.
Posprzątać po Zapatero będzie trudno, ale socjalistyczny rząd w ostatnim roku sprawowania władzy nieco ułatwił następcom zadanie. Pod presją rynków i Komisji Europejskiej Madryt dokonał w ostatnich dwóch latach serii cięć wydatków i podwyżek podatków. Ograniczył też inwestycje i uporządkował sytuację w sektorze finansowym, skłaniając cajas do łączenia się lub podwyższania kapitału, część z nich nacjonalizując (koszt pomocy dla cajas wyniósł około 50 mld euro, choć spodziewano się, że sięgnie nawet 120 mld euro). Sytuacja przypomina tę na Węgrzech w 2010 r., gdzie lewicowy gabinet najpierw doprowadził gospodarkę do ruiny, a w ostatnich latach swych rządów zdecydował się na bolesne cięcia fiskalne i przegrał z tego powodu wybory. Mariano Rajoy, w przeciwieństwie do obecnego węgierskiego premiera Viktora Orbana, nie budzi jednak niepokoju inwestorów, gdyż jest politykiem bardzo umiarkowanym.
– Rajoy do pewnego stopnia będzie kontynuował politykę rządu Zapatero, czyli dalej prowadził konsolidację fiskalną. Tego chcą inwestorzy. Nie spodziewajmy się, że jego wybór będzie jakąś dramatyczną zmianą dla Hiszpanii. Ma on niewielkie pole manewru i nie jest charyzmatyczną osobą, która zdołałaby porwać swoją wizją inwestorów i sprawić, by masowo kupowali oni hiszpański dług. Po wyborach nie będzie więc rewolucji – mówi „Parkietowi" Carsten Brzeski, ekonomista z banku ING.