1 biliard jenów (a dokładnie 1,009 bld JPY) wyniósł japoński dług publiczny na koniec drugiego kwartału 2013 r. Jeszcze nigdy w historii Japonii nie osiągnął on tak niebotycznego poziomu. W przeliczeniu na dolary wyniósł on 10,44 bln USD, a na naszą walutę jakieś 33,1 bln zł (dla porównania, dług publiczny Polski to 0,87 bln zł). Według szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego owa góra długu sięgnie w tym roku 245 proc. japońskiego PKB. Pięć lat temu wynosiła ona 191 proc., dziesięć lat temu 170 proc., a dwadzieścia lat temu 77 proc. PKB. Jak można było się tak zadłużyć?
Bezpieczna przystań
Japonia przeszła w tym czasie przez dwie „stracone dekady" – okres niewielkiego wzrostu gospodarczego przeplatanego krótkimi recesjami. Słabej koniunkturze towarzyszyło coraz szybsze starzenie się społeczeństwa, wciąż żyjącego na bardzo wysokiej stopie.
Kraj zadłużał się również dlatego, że – podobnie jak w przypadku USA – nie było impulsów skłaniających go do zaciskania pasa. Japońskie obligacje rządowe są powszechnie uznawane przez inwestorów za „bezpieczną przystań", o czym świadczą choćby ich bardzo niskie rentowności (rentowność japońskich dziesięciolatek wynosiła w tym tygodniu ledwie 0,75 proc., gdy amerykańskich 2,7 proc., a niemieckich 1,7 proc.). Ich rynek jest przy tym zdominowany przez inwestorów krajowych, takich jak fundusze emerytalne czy państwowy Japan Post Bank. Tacy inwestorzy nie są skłonni do spekulowania tymi papierami. Bynajmniej nie oznacza to, że Japonia jest całkowicie bezpieczna. Aż 50 proc. przychodów z podatków nakładanych przez rząd idzie na obsługę długu publicznego. Politycy, ekonomiści i analitycy namiętnie się spierają, jak rozbroić japońską bombę zadłużeniową.
Monetyzacja długu
Mocno upraszczając sprawę, można stwierdzić, że istnieją dwie „szkoły" zmniejszania długu publicznego. Pierwsza z nich (wdrażana m.in. w strefie euro) kładzie nacisk głównie na fiskalne zaciskanie pasa. Druga skupia się na pobudzaniu wzrostu gospodarczego i wykorzystywaniu inflacji do zmniejszania długu. Ta druga doktryna święci obecnie w Japonii triumfy. Premier Shinzo Abe i jego Liberalno-Demokratyczna Partia Japonii doszli pod koniec zeszłego roku do władzy w Tokio pod hasłem zmiany polityki pieniężnej na taką, która będzie wspierać wzrost i pobudzać inflację. Bank Japonii, pod kierownictwem nowego prezesa Haruhiko Kurody, ogłosił w kwietniu powiększenie programu skupu obligacji. Został on podwyższony do 7,5 bln jenów miesięcznie. Baza monetarna (gotówka w obiegu i rezerwy banków w banku centralnym) ma się przez to podwoić w dwa lata do blisko 270 bln jenów, a inflacja sięgnąć 2 proc. Bank Japonii kupuje obecnie na rynku wtórnym państwowy dług wart około 70 proc. comiesięcznych jego nowych emisji. Analitycy BNP Paribas prognozują, że ilość japońskiego długu znajdującego się rękach Banku Japonii skoczy z około 80 bln jenów w 2012 r. do blisko 200 bln jenów w 2015 r.
Ambrose Evans-Pritchard, publicysta „Daily Telegraph", sugeruje, by Bank Japonii ułożył nabyte państwowe obligacje w stosik na tokijskiej ulicy Nichigin Dori i podpalił. Japoński bank centralny raczej nie powróci do polityki z lat 30., gdy (zgodnie z polityką premiera Korekiyo Takahashiego, zwanego japońskim Keynesem) skupował państwowy dług z rynku pierwotnego, ale z pewnością jego wpływ na tę klasę aktywów mocno wzrośnie. A to już wywołuje niepokój części ekonomistów.