Michał Barabasz, trader ING IM
Nazwy dyscyplin, które uprawia, brzmią egzotycznie. – Downhill to odmiana ekstremalnego kolarstwa górskiego polegająca na zjeździe rowerem po stromych, naturalnych stokach. Ścieżki zjazdowe są bardzo wąskie, kamieniste, często wypełnione wystającymi korzeniami. Rowery do tego typu jazdy ważą blisko 20 kg i są zupełnie inne od standardowych, które można zobaczyć w sklepach. Najważniejsze są hamulce, bo pozwalają szybko się zatrzymać, nawet przy sporej prędkości, oraz zawieszenie, które umożliwia latanie nad kamieniami wielkości telewizora – opowiada z przejęciem Barabasz. Gdy warunki pogodowe uniemożliwiają rowerowe zjazdy, przesiada się na inny pojazd. – Snowscoot to już typowo zimowa zabawka. Połączenie hulajnogi, BMX i snowboardu. Jazda przypomina trochę jazdę na desce czy nartach – trzeba się solidnie napracować i cały czas pamiętać o braku hamulca – mówi. Jako trader w codziennej pracy musi szybko podejmować decyzje, swobodnie poruszać się w zmiennym i stresującym otoczeniu. Przyznaje, że sporty, które uprawia, uczą go zarządzania ryzykiem i emocjami. – Tak jak w tych dyscyplinach, tak i na rynku nie z każdej opresji wyjdziemy bez szwanku. Sztuką jest podnieść się i – mimo trudności – wstać i jechać dalej.
Bogdan Jacaszek, zarządzający KBC TFI
Ukończył konserwację zabytków na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – To były inne czasy. W moim pokoleniu zarządzających nie ma praktycznie finansistów z wykształcenia, bo jak mieliby się nauczyć rynku kapitałowego? – pyta retorycznie. Decyzja o przekwalifikowaniu była prozaiczna – system się zmienił, Bogdan Jacaszek zaczął inwestować i spodobało mu się, a w jego zawodzie było ciężko o pracę. Czy po młodzieńczej pasji nic nie pozostało? – To na zawsze zostaje w człowieku. Marzy mi się np. kupno własnego zabytku architektonicznego i odrestaurowanie go – przyznaje Jacaszek. Pytany o analogie pomiędzy światem sztuki a finansów, odpowiada: – Obligacje, którymi się zajmuję, są teoretycznie najbardziej przewidywalną klasą aktywów. Nawet ten rynek podlega jednak dyktatowi emocji, wystarczy wspomnieć o ujemnej rentowności obligacji USA. Skoro takie rzeczy dzieją się na rynku długu, łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo rozchwiany i nieprzewidywalny musi być rynek sztuki.
Ciekawym doświadczeniem, które wspomina z satysfakcją, był udział w „Wielkiej grze", kultowym teleturnieju nadawanym przez ponad 40 lat. – Zaszedłem nawet dosyć wysoko. Ze względu na moje zainteresowania startowałem w kategorii Władysław Łokietek, w której wygrałem. W kategorii Kleopatra odpadłem chyba na przedostatnim pytaniu – mówi. Dzisiaj też wystartowałby raczej w kategoriach historycznych niż ekonomicznych czy finansowych. – Fakty historyczne są niepodważalne, choć oczywiście można je interpretować na różne sposoby. W ekonomii do każdego zagadnienia można podejść na różne sposoby, zgodnie z rozmaitymi teoriami.
Jego sposobem na odreagowanie są góry, w młodości był przewodnikiem, zdobywał górskie odznaki turystyczne. Obecnie dużą przyjemność sprawia mu przemierzanie z nastoletnimi synami szlaków, po których kiedyś wędrował sam. – Wnukom na pewno też nie odpuszczę – śmieje się.
Tomasz Glinicki, zarządzający Copernicus TFI
Choć wolny czas poświęca na podróże i nurkowanie, nie uważa tego za nic wyjątkowego. – Połowa rynku teraz nurkuje – mówi Tomasz Glinicki. Jak sam twierdzi, bardziej oryginalnym doświadczeniem w jego życiu było uczestnictwo w tworzeniu rynku kapitałowego w Polsce. – To były naprawdę pionierskie czasy. Uczyliśmy się od siebie nawzajem. Licencjonowanych maklerów – po kursach organizowanych przez Fundację Batorego dla maturzystów – było zaledwie kilku. Nie mieliśmy Excela, nie wspominając już o Bloombergu. Jedyny dostęp do terminalu Reutersa był na piątym piętrze budynku Komitetu Centralnego PZPR, gdzie wówczas mieściła się giełda. Bank Pekao, w którym zaczynałem pracę, odpowiadał za 75 proc. obrotu giełdowego, notowanych było pięć spółek, na rynku działało siedem domów maklerskich, a notowania odbywały się raz w tygodniu – wspomina Glinicki. Na rynku panowała niezwykła atmosfera. Większość osób zatrudnionych w pierwszych biurach maklerskich to byli bardzo młodzi ludzie, często jeszcze w trakcie studiów. Z tej epoki pochodzi mnóstwo anegdot, np. ta, kiedy do biura maklerskiego banku przyszedł klient z pytaniem, czy Żywiec będzie wypłacał dywidendę. Makler z kamienną twarzą odpowiedział, że idzie sprawdzić, po czym wpadł „na zaplecze" z przerażoną miną, dopytując się, co to jest ta dywidenda.
Czym się różniło inwestowanie wtedy od tego, jak wygląda obecnie? – Musieliśmy w większym stopniu polegać na sobie. Trzeba było główkować i dużo liczyć na kalkulatorze, do wielu rzeczy dochodzić samemu. Dzisiejszy inwestor musi jednak posiadać umiejętności, które 20 lat temu nie były potrzebne, np. sprawnie wybierać istotne wiadomości spośród zalewu informacji – przyznaje.