Ostatni globalny krach giełdowy jeszcze bardziej obnażył słabości flagowego indeksu GPW, jakim jest WIG20. Benchmark ten w podstawowej (najbardziej popularnej i znanej) wersji cenowej (bez uwzględnienia dywidend) w najczarniejszych chwilach załamania znalazł się dokładnie tam, gdzie był jeszcze w dołku bessy w 2009 roku.
A to jeszcze i tak pół biedy, bo właśnie w tym punkcie indeks bywał już dużo, dużo wcześniej. Wystarczy wspomnieć, że po raz pierwszy w tej okolicy znalazł się w... pierwszej połowie lat 90. (!!!).
Oczywiście przy analizie długoterminowych stóp zwrotu opieranie się na indeksie typowo cenowym byłoby niesprawiedliwe. Uwagę musimy skupić raczej na wersji dochodowej, jaką jest WIG20TR (Total Return). Tutaj sytuacja wygląda lepiej, bo od początku swej historii sięgającej grudnia 2004 roku zyskał do chwili obecnej przeszło 60 proc. Ale jeśli przeliczymy tę całkowitą stopę zwrotu w stosunku rocznym, to taki zannualizowany wynik na poziomie ok. 3 proc. nie robi wrażenia. Przecież w zamian za silną zmienność, jaką cechuje się WIG20, należałoby zgodnie z podręcznikową teorią oczekiwać rezultatów zdecydowanie przewyższających zarobek na bezpiecznych aktywach, takich jak obligacje skarbowe!
S&P 500 prawie cztery razy lepszy
Warto w tym miejscu sięgnąć po analogiczne dane dotyczące amerykańskiego S&P 500. W tym samym okresie (od grudnia 2004) benchmark zza oceanu dał zarobić dotąd prawie cztery razy więcej (!!!) niż WIG20 (uwaga – indeksy porównujemy w ich walutach bazowych; przewalutowanie uwzględniałoby jeszcze wpływ wahań kursu dolara).
Intuicyjnie mogłoby się w pierwszej chwili wydawać, że taka przepaść w stopach zwrotu to efekt coraz bardziej wyśrubowanych wycen amerykańskich akcji. Jednak nasze obliczenia w tym względzie zaskoczyły nawet nas samych. Rozłożyliśmy zyski z walorów na trzy czynniki pierwsze: (a) zmianę zysku na akcję (EPS), (b) zmianę P/E, czyli cena/zysk, (c) element dywidendowy, czyli dywidendy i efekty ich reinwestycji.