Z rekordem współczynnika mieliśmy do czynienia jeszcze na początku lat 80., gdy nieznacznie przekroczył poziom 9. Z kolei szczyt hossy w 2011 roku miał miejsce, gdy współczynnik osiągnął 8,1. W kolejnych latach uległ wyraźnej korekcie (4,5 w grudniu 2015 r.). A teraz? Na koniec czerwca współczynnik zbliżył się do 7,0. Można szacować, że przy obecnej cenie złota i indeksie inflacji na poziomie z czerwca (za lipiec nie znamy jeszcze oczywiście danych) współczynnik Gold/CPI przekroczył 7,5.
Widać zatem, że wskaźnik zbliża się w szybkim tempie do szczytu z 2011 roku. Można łatwo wyliczyć, że przy założeniu stałego poziomu CPI osiągnąłby on tę górkę przy cenie uncji złota na poziomie ok. 2090 USD. Z kolei rekord z 1980 roku zostałby osiągnięty przy cenie w okolicy 2320 USD.
Innymi słowy, według tego kryterium złoto jest coraz bliżej poziomów „drożyzny", przy których było historycznie wyceniane „na bogato" względem cen w amerykańskiej gospodarce. Ale trzeba podkreślić, że osiągnięcie tych pułapów mogłoby zostać odsunięte w czasie na skutek: (a) jakiejś korekty lub stabilizacji notowań szlachetnego metalu, (b) inflacji – warto zwrócić uwagę, że po chwilowej korekcie w okolicach „koronakrachu" w czerwcu wskaźnik CPI zaczął szybko zbliżać się do historycznego rekordu. Ciekawe, że wspomniany wcześniej pułap 2320 USD za uncję (przy którym współczynnik Gold/CPI wyrównałby rekord z 1980 roku, przy założeniu braku zmian CPI) mniej więcej pokrywa się z aktualnym 12-miesięcznym poziomem docelowym (2300 USD) ogłoszonym w ostatnich dniach przez bank Goldman Sachs. Stratedzy tej instytucji podnieśli poziom docelowy już drugi raz w ciągu zaledwie dwóch miesięcy (w czerwcu z 1800 do 2000 USD).
Jak Goldman uzasadnia swe „bycze" nastawienie? Zdaniem analityków w obliczu rekordowej akumulacji długu przez amerykański rząd pojawiają się realne obawy co do możliwości utrzymania przez dolara statusu globalnej waluty rezerwowej. Inne waluty zresztą nie są wcale lepsze, bo przez cały świat przelewa się fala ogromnej płynności dolewanej przez banki centralne – podaż pieniądza rośnie w zatrważającym tempie. „Od dawna stoimy na stanowisku, że złoto stanowi walutę ostatniej instancji (ang. last resort), w szczególności w środowisku, w którym rządy psują swe własne waluty i spychają realne stopy procentowe do historycznych minimów".
I to właśnie ujemne realne stopy procentowe (czy też rentowność instrumentów dłużnych) są wg GS najważniejszym argumentem za hossą na rynku złota. Korelację między stopami a ceną szlachetnego metalu pokazujemy na wykresie obok. Rozumowanie jest proste – im mniej atrakcyjne (opłacalne) są obligacje skarbowe (w szczególności tzw. TIPS, czyli amerykańskie papiery skarbowe indeksowane inflacją), tym... lepiej dla złota. Innymi słowy, szlachetny metal jest tym bardziej pożądaną alternatywą dla obligacji, im mocniej banki centralne spychają rentowności i im bardziej przymykają oko na inflację. Obecne rekordy cen szlachetnego metalu perfekcyjnie wiążą się z ujemnymi realnymi rentownościami długu skarbowego w USA.
Goldman zakłada, że skorygowana o inflację dochodowość obligacji może stać się jeszcze gorsza (bardziej ujemna) i właśnie na tym opiera swą „byczą" prognozę dla złota. Trzeba przyznać, że takie rozumowanie zdaje się mieć logiczne i historyczne potwierdzenie. Jednocześnie kryć się tu może pewna wskazówka na temat ewentualnego zakończenia obecnej hossy. Radykalny zwrot banków centralnych w stronę zacieśniania polityki monetarnej w celu zwalczania inflacji mógłby okazać się zgodnie z tym rozumowaniem silnym ciosem w złoto – ale na razie to raczej odległa perspektywa, bo w dobie pandemii i niepewnego wychodzenia gospodarek z zapaści bankierzy są najwyraźniej gotowi przymknąć oko na inflację. I dotyczy to nie tylko takich globalnych graczy jak Fed czy EBC, ale też rodzimego NBP.