Świat futbolu poszedł na wojnę z koronawirusem, ale już dziś widać, jak nierówna jest to walka. Piłkarze wrócili na boiska, ale mecze przy pustych trybunach albo z ograniczoną liczbą kibiców przypominają sparingi, puszczony z taśmy doping w trakcie transmisji tylko pogłębia tęsknotę za żywiołowymi reakcjami publiczności, a księgowi z przerażeniem patrzą na rosnące z każdym miesiącem straty.
Łączny dochód czołowej dwudziestki klubów wyniósł 8,2 mld euro. To spadek o 12 proc. w porównaniu z sezonem 2018/2019 (9,3 mld euro). Złożyło się na niego odroczenie wypłat za prawa telewizyjne (aż 937 mln euro mniej) i odcięcie od wpływów z tzw. dni meczowych (spadek o 257 mln euro), czyli ze sprzedaży biletów, klubowych koszulek, pamiątek czy gadżetów.
Nadchodzi tsunami
Trzeba pamiętać, że ponad połowę ubiegłego sezonu udało się rozegrać jeszcze w normalnych warunkach, z udziałem kibiców, dlatego straty nie były tak znaczące. Obecne rozgrywki od początku toczą się za zamkniętymi lub częściowo uchylonymi dla widzów drzwiami. Prawdziwe tsunami dopiero się zbliża.
„Szacujemy, że do końca sezonu 2020/2021 przychody klubów ujętych w raporcie spadną o więcej niż dwa miliardy euro" – prognozuje firma Deloitte, a szef Europejskiego Stowarzyszenia Klubów i prezes Juventusu Andrea Agnelli twierdzi, że ten wynik finansowy będzie dużo gorszy.
– W okresie dwóch lat mogą być to straty rzędu 6,5–8,5 mld euro. Zastrzyku gotówki może potrzebować około 360 klubów. Jesteśmy w trakcie przetargów telewizyjnych, w Niemczech wartość nowej umowy poleciała w dół o 10 procent. Widzimy, że międzynarodowi nadawcy nie płacą składek – zauważa Agnelli.