Pierwsza sesja w październiku rozpoczęła się na Wall Street od wzrostów indeksów. I to sporych. Zupełnie inaczej niż w Europie, gdzie rano indeksy spadały i dopiero w kolejnych godzinach notowań znacząca ich grupa zdołała wyjść na plusy. W czym oczywiście spora była zasługa mocnego startu handlu na nowojorskim parkiecie. A w zasadzie odreagowania silnych spadków z końca września.
Nowy tydzień, nowy miesiąc i jeszcze nowy kwartał to doskonała okazja do oddzielenia grubą kreską tego wszystkiego, co działo się na giełdach w ostatnich dwóch miesiącach. A nie działo się dobrze.
Kryzys energetyczny, trwająca już siedem miesięcy wojna w Ukrainie i szalejąca inflacja niosą ze sobą widmo głębokiej recesji w Europie. W USA strach przed twardym lądowaniem gospodarki jest mniejszy, ale za to cykl agresywnych podwyżek stóp procentowych przez amerykańską Rezerwę Federalną, który prawdopodobnie potrwa do początku 2023 roku, budzi obawy o zyski firm, zepchnięcie gospodarki w recesję i ciąży na wycenach aktywów.
Rynki obawiają się również o kondycję chińskiej gospodarki, co dopełnia ten katalog strachu, który w tym roku spycha globalne giełdy coraz niżej.
Nic więc dziwnego, że indeks S&P 500 kończył wrzesień na poziomie 3585,62 pkt, czyli poniżej czerwcowego dołka i najniżej od końca 2020 roku, co przełożyło się na stratę od początku roku o prawie 24,8 proc. Klasyczna giełdowa bessa. Bessa, której końca nie widać, bo wiele z opisanych wyżej ryzyk nie tylko się utrzymuje, ale jak w przypadku kryzysu energetycznego w Europie może jeszcze zimą eksplodować. Ba, dochodzą nowe ryzyka. Jak weekendowe spekulacje o problemach banku Credit Suisse, co automatycznie przywołuje na myśl wspomnienie o upadku Lehman Brothers.