Miny uczestników czerwcowego Kongresu Wskaźników Referencyjnych były mocno nietęgie, kiedy zbiorowo uświadomili sobie nadchodzące niebezpieczeństwa. A byli wśród nich wiceprezesi największych banków, szefowie działów treasury zarządzający płynnością banków itd. Pierwszego dnia Kongresu zorganizowanego przez Ceeta rentowność polskich papierów osiągnęła 8 proc., w czym pomogła zapewne nieobecność inwestorów z USA.
Jednak w kolejnych dniach rynek dokonał zaskakującej wolty i nasze obligacje dziesięcioletnie zeszły poniżej 7 proc., przy czym dwulatki pozostały w okolicach 7,5 proc. Odwrócona krzywa rentowności jest – na dojrzałych rynkach – zapowiedzią nachodzącej recesji. W Polsce jest precedensem, więc nie można niczego przesądzać, ale nie ma też powodów, dla których ten sygnał miałby akurat u nas nie zadziałać.
Wątpliwe, aby na podstawie dyskusji podczas Kongresu inwestorzy doszli do wniosku, że zmiana wskaźnika referencyjnego przestała być istotnym zagrożeniem. Raczej nie jest ono brane poważnie pod uwagę. Trochę tak, jakby oczekiwać, że Elon Musk zmieni strategię Tesli w obawie o milion egzemplarzy Izery wyjeżdżających z fabryk w 2025 r. Inwestorzy zagraniczni po prostu nie wierzą w to, że rząd naprawdę zdecyduje się na tranzycję wskaźników w zapowiadanym przez premiera terminie.
Warto zauważyć, że w tym samym czasie mocno spadała też rentowność obligacji na rynkach bazowych. Niemieckie dziesięciolatki ocierały się już o 1,8 proc., ale w chwili pisania tekstu było to 1,47 proc. – spadek o 40 pkt w trzy dni też nie zdarza się często. Przez te trzy dni sytuacja makro nie zmieniła się diametralnie (mocno potaniała za to ropa, z której notowaniami obligacje są wyraźnie skorelowane w ostatnich tygodniach), więc póki co możemy mówić wciąż tylko o odreagowaniu po wcześniejszych silnych spadkach. Wszak na przełomie roku bundy wciąż notowały ujemną rentowność, jest więc z czego się cofać. Na optymizm przyjdzie czas, jeśli ostatnie rekordy nie zostaną poprawione w perspektywie kilku miesięcy.
Natomiast w kontekście planowanej zmiany wskaźnika referencyjnego można przyjrzeć się nieoczekiwanej szczodrości Ministerstwa Finansów w ustalaniu warunków emisji obligacji oszczędnościowych. Już w połowie miesiąca ich sprzedaż przyniosła 10 mld zł i choć rekordy popularności biją krótkie papiery (roczne), to mimo wszystko MF może pokazać rynkom, że dysponuje niezależnym kanałem pozyskiwania relatywnie tańszego finansowania. Na pytanie, czy wobec powyższego należy nadal doważać obligacje oszczędnościowe w prywatnych portfelach, każdy musi odpowiedzieć sobie sam.