W kontekście barier stojących przed rynkiem obligacji najczęściej wskazywano znacznie niższy koszt finansowania bankowego niż rynkowego (stąd rozwój naszego rynku w zasadzie zatrzymał się pięć lat temu), co jednak w niczym nie zmieniało sytuacji inwestorów, którzy po prostu nie mieli gdzie – poza wąskim rynkiem korporacyjnym – parkować gotówki z nadzieją na przyzwoity wynik.
Sytuacja zaczęła się zmieniać w ostatnich latach, kiedy przynajmniej indywidualni nabywcy mogli decydować się – i decydowali – na zakup papierów indeksowanych inflacją, zaś pandemia i obniżenie oprocentowania lokat do zera wzmogły zainteresowanie obligacjami trzymiesięcznymi. Jednak nawet wówczas między 0,5 proc. odsetek z obligacji trzymiesięcznych i 4–6 proc. z obligacji korporacyjnych ziała przepaść, która – wydawało się – nie może zostać zasypana.
Czytaj więcej
Mimo kolejnych raportów wskazujących na załamanie popytu na kredyty hipoteczne, bilanse deweloperów mieszkaniowych na Catalyst nie dają powodów do obaw w krótkim terminie.
Teraz jednak sytuacja jest inna. Inwestorzy indywidualni mogą wybierać między lokatami, dla których 4–6 proc. stało się normą, obligacjami oszczędnościowymi, które dają 6 proc. odsetek płatnych co miesiąc, z widokami na 7 proc., a nawet 8 proc. pod koniec roku, i dopiero dalej w kolejce stoją papiery korporacyjne, które nadal dają 3–4–5 pkt proc. wyższy kupon. Nie tylko ich względna przewaga nad krótkoterminowymi papierami skarbowymi się skurczyła, ale też znacząco wzrosło ryzyko kredytowe, zwłaszcza w przypadku papierów średnio- i długoterminowych.
Skutek już widzimy – resort finansów w pierwszej dekadzie pierwszego miesiąca sprzedaży nowych obligacji indeksowanych stopą referencyjną NBP zwiększył emisję rocznych obligacji z 3 mld zł do 7 mld zł.