Trzystronicowy dokument w bardzo zwięzłej formie oddaje nastawienie, jakie mają do tej sprawy ekonomiści odwołujący się do keynesowskiego dziedzictwa. Choć obaj autorzy znani są z kontrowersyjnych tez (Laylard przekonywał na przykład, że podatki powinny być możliwie wysokie, by zniechęcić ludzi do zbyt ciężkiej pracy, gdyż ta czyni ich nieszczęśliwymi), tym razem starali się być powściągliwi, by zyskać możliwie szerokie poparcie.
Na manifest składają się dwie główne tezy. Pierwsza głosi, że przyczyną kryzysu nie był brak dyscypliny fiskalnej, lecz nadmierna ekspansja kredytowa sektora prywatnego; druga, że spadek popytu w gospodarce, będący wynikiem wycofywania się gospodarstw domowych i firm z owej nadmiernej ekspansji, powinien być skompensowany przez wzrost wydatków publicznych. Wniosek jest więc czysto keynesowski – aby zażegnać kryzys w strefie euro, trzeba stymulować popyt. Jakkolwiek pierwsze spostrzeżenie wydaje się słuszne, trudno nam się zgodzić, że najsłuszniejszym aktualnie ratunkiem dla strefy euro jest ekspansja fiskalna.
Cały czas nie dość głośno powtarza się, że główny ostatnio bohater kryzysu – Hiszpania – była krajem, który przed kryzysem prawie się nie zadłużał. Średni deficyt sektora publicznego w latach 2001–2007 wynosił tam 0,1 proc. PKB. Irlandia, która także dziś tonie w długach, notowała w tym czasie średnio nawet nadwyżkę budżetową. Cała strefa euro zaś była jedynym większym obszarem walutowym, w którym (w przeciwieństwie do USA, Wielkiej Brytanii czy Japonii) w pierwszych ośmiu latach nowego stulecia relacja długu publicznego do PKB spadła.
Można wprawdzie nie bez pewnej słuszności przekonywać, że zadłużenie i tak było nadmierne, a sztuczny boom wywołany na peryferiach łatwym kredytem zaciemniał statystyki, jednak nie zmienia to zasadniczo obrazu sytuacji – strefa euro, jak na ówczesne standardy, prowadziła w miarę ostrożną politykę fiskalną. Sytuacja fiskalna zaczęła się istotnie pogarszać dopiero w konsekwencji kryzysu z 2007 r., kiedy z jednej strony zmniejszyły się przychody budżetowe, a z drugiej procyklicznie wzrosły wydatki, podwyższone dodatkowo kosztami działań ratunkowych w sektorze finansowym i pakietów stymulacyjnych.
Mniej przekonująca wydaje się podana w manifeście recepta na wyjście z kryzysu. Przede wszystkim rządy strefy euro – nawet jeśli potraktować ją jako całość – nie są na tyle wypłacalne, aby móc sobie pozwolić na kolejną falę ekspansji fiskalnej; deficyt budżetowy, który stabilizuje przyrost długu publicznego w strefie euro wynosi około 2 proc. (prosta arytmetyka fiskalna przy założeniu, że dynamika nominalnego PKB to aktualnie około 2 proc.), tymczasem deficyt sektora finansów publicznych w strefie euro wyniósł 4,1 proc. w 2011 r. i według ostatnich prognoz Komisji Europejskiej w latach 2012–2013 wciąż pozostanie w okolicach 3 proc. Poza tym, nawet gdyby założyć, że – zachęcone regulacjami i polityką EBC europejskie banki – sfinansują dalszy wzrost długu publicznego, groziłoby to zaostrzeniem niebezpiecznego sprzężenia zwrotnego pomiędzy wypłacalnością rządów a stabilnością sektora finansowego. Ten schemat ciąży już strefie euro od dawna: obładowane papierami skarbowymi banki są bardzo wrażliwe na zmiany oceny kredytowej rządów, a z kolei rządy są zmuszone reagować na każdy sygnał osłabienia stabilności banków, tym samym niechcący narażając je jeszcze bardziej na niewypłacalność.