Jak na razie książkowo sprawdza nam się powiedzenie „sell in may and go away". Czy jest pan zaskoczony tą majową słabością naszego rynku akcji?
Okazuje się, że „go away" trzeba było zrobić już pod koniec kwietnia, gdy pojawiły się pierwsze symptomy słabości. Niestety, ale sprawdzają się statystyki historyczne. Kiedyś analizowałem dane historyczne dla rynku polskiego i amerykańskiego i faktycznie okazuje się, zę piąty miesiąc roku często bywa spadkowy. W zasadzie po październiku to drugi najgorszy okres w roku.
Zaskoczony jestem natomiast postawą dużych spółek. One są wyprzedawane bez większych przeszkód – kursy bardzo mocno spadają. To się rzadko zdarza, by tuzy z czołowej dwudziestki traciły podczas jednej sesji ponad 10 proc. Co więcej - wygląda na to, że za część trwającej sprzedaży odpowiadają inwestorzy z zagranicy, bo sporo zleceń aktywuje się po 15.00, a więc wtedy, gdy Wall Street wchodzi do gry. Podaż jest silna. Wiele spółek bowiem spada niemal bez żadnej próby odbicia, jak np. CCC. Widać też dużą nerwowość. W czwartek mieliśmy spore odbicie, a w piątek znów powrót czerwieni.
Myśli pan, że możemy się pożegnać ze zwyżkami na warszawskim parkiecie?
Obawiam się teraz jednej rzeczy, a mianowicie, że trzymające się całkiem nieźle małe spółki też zaczną tracić. Ludzie spanikują, zaczną wyprzedawać i wtedy będzie naprawdę źle. W przypadku mniejszych podmiotów, której są mniej płynne, nie trzeba wiele, by sprowadzić je na niskie poziomy. Z drugiej strony pocieszam się scenariuszem Wojtka Białka, według którego, teraz powinna być fala „strząsająca" inwestorów z rynku, która potrwa do końca drugiego kwartału. Później natomiast miałby wrócić rynek byka. Taki mniej więcej nakreślił one scenariusz na przełomie roku.