„300 mln ludzi tweetuje, że Twitter jest martwy” – podał serwis satyryczny The Babylon Bee. Wśród części użytkowników Twittera rzeczywiście doszło w zeszłym tygodniu do paniki. Doszli oni do wniosku, że ten serwis społecznościowy może lada chwila przestać działać. Żegnali się ze swoimi obserwatorami i zastanawiali, w jaki sposób mogą zarchiwizować swoje dotychczasowe wpisy. Źródłem tych obaw był konflikt Elona Muska, właściciela Twittera, z pracownikami. Po przeprowadzonych przez niego masowych zwolnieniach oraz ultimatum postawionym reszcie pracowników pojawiło się ryzyko, że Twitterowi zabraknie personelu technicznego, który dbałby o codzienne funkcjonowanie serwisu. Niektórzy z rozgoryczonych pracowników twierdzili, że serwis może w ciągu kilku dni doznać poważnej awarii. Jak na razie Twitter wciąż jednak działa. To, że ten serwis funkcjonuje po tak poważnym ubytku personelu, stało się nawet dla niektórych argumentem, by w podobny sposób odchudzić amerykańską administrację publiczną. Czy jednak Musk ma jakąś spójną wizję funkcjonowania Twittera? Czy też, kupując go za 44 mld USD, nie był w pełni świadomy tego, co robi?
Miotła kadrowa
Inwestorzy na transakcję przeprowadzoną przez Muska już się nie poskarżą. Miliarder, przejmując Twittera, rozpoczął pod koniec października proces delistingu tej spółki. Kurs jej akcji zatrzymał się na 53,7 USD, czyli na nieco niższym poziomie niż w transakcji wykupu (54,2 USD za akcję). Ci, którzy kupili akcje Twittera w marcu, na dołku, mogli zarobić prawie 65 proc. Ci, którzy nabyli je w szczycie, w marcu 2021 r., stracili około 30 proc. Twitter został już połączony z należącą do Muska spółką X Holdings. Miliarder nie musi się już martwić o raporty kwartalne i wyniki. Może robić z serwisem, co mu się podoba. I mniej więcej to robi.
Musk zaczął swoje rządy w spółce od wyrzucenia jej prezesa Paraga Agrawala, dyrektora finansowego Neda Segala oraz dyrektor ds. prawnych i polityki Vijayę Gaddę. Szczególnie ostatnie z tych zwolnień spodobało się prawej części spektrum politycznego. Gadde odpowiadała bowiem wcześniej za bardzo niespójną politykę moderacji (czy raczej cenzury) na Twitterze, która uderzała w wielu prominentnych amerykańskich prawicowców. Musk później zajął się masowym zwalnianiem zwykłych pracowników. W ciągu pierwszych kilku dni jego rządów wypowiedzenia otrzymała około połowa z 7,5 tys. ludzi zatrudnionych w Twitterze. Zwolnienia przeprowadzane były w dużym pośpiechu. Po prostu z dnia na dzień odcinano pracownikom dostęp do systemu i służbowej poczty, a na prywatne maile przysyłano im wiadomość o zwolnieniu. Nic dziwnego, że część z nich złożyła pozwy zbiorowe przeciwko Twitterowi. Ponadto dziesiątkom osób wręczono pomyłkowo wypowiedzenia, a później proszono ich o powrót do pracy.
16 listopada Musk wysłał pracownikom wiadomość będącą ultimatum. Albo będą ciężko pracować i brać nadgodziny, by wdrożyć w życie jego wizję Twittera 2.0, albo odejdą, a spółka wypłaci im trzymiesięczne odprawy. Odzew był rozczarowujący. Musk musiał przekonywać część kluczowych pracowników, by nie odchodziła. Pojawiły się przecieki, że zrezygnować z dalszej pracy dla niego może nawet 75 proc. osób zatrudnionych w Twitterze. Od 17 do 21 listopada biura Twittera były zamknięte. Serwis nadal działał, choć narastały obawy o jego stabilność. Wszak już w lipcu, czyli jeszcze przed przejęciem spółki przez Muska, Peiter Zatko, były dyrektor ds. bezpieczeństwa w Twitterze, alarmował, że ponad połowa z 500 tys. serwerów tego serwisu opiera się na przestarzałym oprogramowaniu lub jest w inny sposób wrażliwa na ataki.