Nie miałem pisać o tej postaci, chociaż okoliczności, w jakich powstała książka, nie są banalne. I nie chodzi mi tylko o rewolucję proletariacką. Ciekawy, z perspektywy zagadnienia wolności, jest kontekst amerykański. USA nie wahały się wówczas przed usuwaniem niepożądanych treści z mediów. Tych mogących być uznanymi za propagandę antywojenną (toczyła się I wojna światowa) czy szerzenie wywrotowych treści, w których sympatyzowano z protagonistami wydarzeń w Rosji. Odbywało się to zgodnie z ustawą The Espionage Act z 1917. Na jej podstawie między innymi zakazano działalności pisma, w którym zwykle publikował Reed. Opowieść o dniach rewolucji została wydrukowana w innym magazynie. Założycielem obu był Max Eastman. Też postać przeciekawa. Początkowo socjalista i miłośnik bolszewickiej rewolucji (jako jedna z pierwszych prominentnych figur w Ameryce). Po spędzeniu w Rosji kilku lat w latach 20 ubiegłego wieku (wcześniej to właśnie Eastman wysłał Reeda z misją reporterską) był też jednym z pierwszych w USA krytyków Stalina, a potem całego systemu komunistycznego. Na koniec zasłynął jako liberał i zwolennik gospodarki rynkowej. Można powiedzieć, że za dużo tych wolt i odbiera mu to wiarygodność, ale w gruncie rzeczy Eastmanowi zawsze chodziło o to samo – o wolność. Tylko nie zawsze dobrze diagnozował, od czego ona zależy.
My też przeżywamy dni, które wstrząsają światem. Tak jak wtedy gdy patrzyliśmy z osłupieniem na samoloty wbijające się w wieże World Trade Centre w Nowym Jorku. To już prawie 25 lat temu. Miało się poczucie, że dzieje się coś przełomowego. Podobnie gdy walił się światowy system finansowy. Symbolicznie będziemy to pewnie już zawsze wiązać z upadkiem Lehman Brothers w 2008 roku. Następny taki moment to zapewne pierwsze tygodnie oficjalnie ogłoszonej pandemii. A teraz wyłanianie się nowego geopolitycznego świata, jaki funduje nam Donald Trump.
Rewolucja trumpowska będzie co najmniej równie doniosła, jak poprzednie przełomowe momenty. Zawsze powodowały one ograniczenie wolności.
Bo z wolnością, rozumianą jako wartość realizującą się na styku z państwem, jest zawsze problem.
W zawierusze, przez którą przechodzimy, pewne instytucje działają sobie, jak gdyby nigdy nic. I regulują to, co wymaga regulacji. Już na pewno wiadomo, co mogę mieć na myśli. Jak nic, chodzi znowu o Unię Europejską.