– Tak, ale nie można tu niczego zrobić.
– A co chciałby pan zrobić?
– Gram na giełdzie. A do tego potrzebny jest internet.
Dziewczyna uśmiechnęła się i ten uśmiech dobrze współgrał z ustami, z włosami i nawet z dźwiękami nadal rozlegającymi się w przedziale. Ta kompozycja podobała mu się znacznie bardziej niż wcześniejsza, kiedy wyraz twarzy był nieprzenikniony.
– Jak do wszystkiego – powiedziała dziewczyna.
„To prawda” – pomyślał.
– Tu szczególnie. Kilka sekund może pozbawić sensu to, co chwilę wcześniej wydawało się najlepsze.
– Pewnie tak – odpowiedziała dziewczyna, a jego wewnętrzne echo zadudniło: „I to by było na tyle”.
A jednak nie, bo nagle dziewczyna wzięła głębszy oddech, wygładzając przy tym pomarszczenia amarantowej bluzki. A może po prostu czerwonej. To było nieważne akurat w tej chwili.
– A co to znaczy – grać na giełdzie?
Nie spodziewał się takiego pytania, co zresztą uznał natychmiast za błąd w przewidywaniu, ale na szczęście wiedział, jak odpowiedzieć.
– Kupuję i sprzedaję akcje. Akcje firm. Dość często. Codziennie i wiele razy.
Nadal nie widział oczu, zauważył za to, bo nie można było tego nie zauważyć, kolejne poruszenie się jej ciała, które mogłoby uchodzić za pytanie. Dlatego dodał:
– Tak, lubię to. Praca i pasja. Oczywiście, chodzi o pieniądze. Aby zarabiać, trzeba mieć jednak dobrą metodę.
Pilnował się, aby mówiąc to, nie wykonać żadnego gestu, który mógłby być odebrany jako nonszalancja.
To dobrze zabrzmiało, bo dziewczyna znowu się uśmiechnęła:
– Oczywiście, bez metody trudno zrobić coś z sensem.
„Dobrze, teraz pokaż, czy coś potrafisz” – równoległa rozmowa z samym sobą dodawała mu animuszu.
– Tak, bez metody jest ciężko ze wszystkim. Ja na przykład chodzę do klubów, na jazz.
– Jak to? Jazz jako metoda na „grę na giełdzie”?
Dopiero teraz dotarło do niego, że dziewczyna mówi z akcentem. Nie miał czasu się nad tym zastanowić.
– Przepraszam, jak ma pani na imię? Bo jeśli mam zdradzić, na czym polega moja metoda, to chciałbym wiedzieć, komu to powiem. – To było ryzykowne, to przejście na „ty”. Dlatego postarał się, by zabrzmiało jak żart.
– Mam na imię Ennie.
– E-n-n-i-e? – przeliterował – tak się pisze?
– Ciekawe. Zwykle ludzie albo się gubią, kiedy słyszą to imię, albo są przekonani, że to jakaś oryginalna odmiana Anny.
– A to nie jest odmiana Anny?
– Nie – odpowiedziała Ennie.
– Mnie się śnią tikery. To dlatego jest mi łatwiej rozumieć różne nazwy i skróty.
– Tikery?
– Tikery to oznaczenia spółek giełdowych. Symbole, można też powiedzieć. Widziałaś pewnie w telewizji lub w internecie. Naprawdę, śnią mi się po nocach. Skutek nadużywania pasji do giełdowej spekulacji.
Chyba nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Nim zdążył coś wymyślić, Ennie przyszła mu z pomocą:
– Może lepiej opowiedz o metodzie. Tej jazzowej.
Przeciągnął dłonią po policzku, udając, że zbiera myśli. Zresztą częściowo tak było, chociaż w ogólnym zarysie wiedział, co powie.
– Wyobraź sobie, że podjeżdżasz do klubu, w którym ma się odbyć koncert jazzowy. Jest letni wieczór.
Zawiesił głos, znowu szukając oznak reakcji, ale nie dostrzegł żadnych.
– Szukasz miejsca do zaparkowania. Nie stajesz pod samym wejściem, nawet gdyby było tam wolne. Kilkaset metrów, które będziesz miała do przejścia, to dobre wprowadzenie do koncertu.
– Jak na opis metody robienia czegokolwiek – zaczynasz oryginalnie. – powiedziała Ennie.
Chyba nie wiedziała, czego się może spodziewać. Szukał czegoś, co doda mu pewności siebie, i to było właśnie to.
– Muszę tak, bo zwracam uwagę na szczegóły pozamuzyczne. W giełdzie chodzi o to samo. Trzeba dostrzegać niuanse. Drobiazgi, obok głównej informacji. Poza tym inaczej byłoby trudno. Nie rozumiem jazzu, nie wiem, o co w nim chodzi, więc moją uwagę przyciągają te rzeczy poboczne. Mam wytrenowane skupianie się na detalach. Jeśli rozumiesz coś, co jest łatwo widoczne, to źle, bo to znaczy, że byłaś za bardzo skoncentrowana na tym, na czym skoncentrowani są wszyscy. A więc coś ci umknęło. Czytałaś „Małego księcia”? Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu, i tak dalej?
Ennie skinęła głową. Uznał to za zachętę do kontynuowania.
– Na przykład, wchodzisz tu, a ja nim cię nawet dobrze zobaczę, to już czuję zapach jaśminu. Detale są kluczowe.
– Zapach to nie jest detal – powiedziała Ennie, ale tak cicho, że nie był pewien, czy chciała, by to usłyszał. – Ale wróćmy do metody. Aby słuchać jazzu, trzeba go jednak chyba rozumieć, jak sam powiedziałeś?
– Tak mi się kiedyś wydawało. I że to jest nie tylko o jazzie, ale w ogóle o muzyce, o książkach, o ludziach. Dawniej pociągało mnie to, co zrozumiałe. Im mniej zagadek, tym lepiej. Im mniej niepewności, tym większy spokój w głowie. Dzisiaj jest tak, że im bardziej czegoś nie rozumiem, tym bardziej staje mi się to bliskie.
Z niepokojem poczuł, że koszula znowu zaczęła przylegać do ciała. Nie wszystko było w tej sytuacji na swoim miejscu.
– Ja nawet nie lubiłem jazzu. I mimo że teraz jest narzędziem mojej pracy, to nadal dziwię się, że te chaotyczne, szarpane, nieukładające się w czystą melodyczną linię dźwięki mogą się podobać.
Przerwał na kilkanaście uderzeń kół o szyny.
– Chcesz słuchać dalej?
Odpowiedziała mu cisza. To przecież nie było pytanie, co Ennie odczytała bezbłędnie.
– Klub, do którego chodzę, to właściwie nie klub. Jest tylko bar, scena i rzędy krzesełek przed nią. Wchodzę tam zawsze w ostatniej chwili.
Pociąg właśnie w tej chwili przelatywał przez perony stacji, na której nie zamierzał się zatrzymać.
– Potem na scenę wchodzi zespół. Tak jak ostatnio, to znaczy wczoraj. Perkusja, saksofon, drugi saksofon, klawisze. Do tego człowiek z trąbką. Zawodzenie trąbki zawsze mi się podoba, i takie koncerty wybieram.
– To już jest ta metoda? – zapytała Ennie.
„Odrobina jej ściszonego głosu jest lepsza niż cała moja opowieść”, pomyślał, nim odpowiedział.
– Tak. Muzyka mnie absorbuje, ale nie aż tak, bym stracił możność myślenia i wyobrażania sobie czego innego. Szukam rytmu. Nie na dany moment, lecz na następny dzień.
Kolejny raz przerwał.
– Jazz jest dobry, bo zmusza do napinania uwagi. Tak, aby nic nie umknęło. Jest też męczący, bo nigdy nie wiem, co w nim za chwilę nastąpi. Ale jednocześnie te dźwięki do czegoś zmierzają. Podążam za nimi, zastanawiając się nad tym końcowym punktem. Jaki on będzie.
Przerwał znowu, tym razem nie po to, by sprawdzić, jak na jego opowieść reaguje Ennie, lecz dlatego, że w nim samym ta jazzowa dywagacja coś uruchomiła.
„Czy ja chcę się upewnić, że nie należy się bać chaosu, bo jest on wszędzie? I to mi dodaje pewności siebie, chęci, by się z nim mierzyć? To o to chodzi, także w tej rozmowie? A raczej w tym monologu?”.
– Zaskoczenia wprowadzają mnie w stan, który nazywam natchnieniem do działania. Nie inspiracją, ale właśnie natchnieniem, bo to jest znacznie bardziej duchowe niż intelektualne. Wtedy zaczynam czuć, jak zagram w moim świecie. Czasem świadomie wybieram usłyszany zestaw dźwięków i wyobrażam sobie, jakie moje działania by do niego pasowały.
– Co jeszcze jest ważne w tej metodzie? – zapytała, po czym zdjęła okulary i zmrużyła oczy.
Chyba patrzyła na niego, ale równie dobrze mogło to być gdzieś obok. W każdym razie było jej jeszcze piękniej w tych zmrużonych oczach, ale ledwo to zauważał, bo teraz już nie miał pewności, czy rozmawia tylko z nią, czy także z samym sobą.
– Po drugiej stronie, naprzeciwko mnie, są ludzie. Ich emocje, sposób myślenia, intencje. Zastanawiam się, jakie przeważą. Co się wyłoni z tej kakofonii. Rynek to nieustająca zagadka i jej nieustanne rozwiązywanie. I to nie jest zagadka finansowa, to jest o ludziach.
– Zawsze tak myślałeś? W normalnym życiu też? – zapytała Ennie.
Potarł dłonią czoło, lecz tym razem odruchowo.
– Byłem wychowywany w kulcie podejmowania decyzji. Zawsze musiało być jakieś „tak” lub jakieś „nie”. Pieniądze nauczyły mnie, że jest coś obok tego. Że dobre są też decyzje połowiczne, częściowe, niepełne. I że między ruletką a świadomym działaniem popartym danymi i argumentami jest jeszcze duża przestrzeń. Półtony, półdźwięki są tak samo ważne jak pełne tony.
Ennie dotknęła bluzki, tak jakby chciała ją wygładzić lub coś z niej zrzucić.
Milczeli, ale odgłosy wydawane przez pędzący pociąg zmniejszały poczucie skrępowania z powodu nagle zapadłej ciszy.
Przerwała ją Ennie.
– Pierwszy raz słyszę coś takiego, ale wiem, co masz na myśli. Rozumiem też oczywiście, że starasz się na mnie zrobić wrażenie, ale pewnie tu jest nie tylko to.
Nie czekając na potwierdzenie czy zaprzeczenie, mówiła dalej.
– Zaskoczyłeś mnie. Nie umiałabym się tak zwierzyć. Nie tylko nieznajomemu. Nikomu nie opowiadam o swoim życiu.
Opuścił monitor laptopa, który przez cały czas trzymał otwarty na kolanach i odłożył go na siedzenie obok. Wstał i usiadł naprzeciwko dziewczyny.
– Ale czasem trzeba z kimś porozmawiać. Albo może po prostu warto. Dokąd właściwie jedziesz? Berlin?
– Berlin. Spotykam się tam z moim narzeczonym.
„To było oczywiste. Takie dziewczyny nie są samotne”.
– Czy mogę usiąść obok ciebie?
Kiwnęła głową przyzwalająco, bez zawahania się. Znowu dotknęła swoich włosów. Prawie czuł drżenia cząsteczek powietrza, wstrząsanych tym gestem.
– Posłuchaj, Ennie. Wysiądziesz ze mną na ostatniej stacji przed Berlinem. Znajdziemy kawiarnię. Potem jakoś się dostaniemy do miasta.
Ucho Ennie pobłyskiwało wśród pasemek czarnych włosów.
Odsunął od niego swoje usta i wrócił na miejsce pod oknem.
„Ma ciepły oddech. Zbliżył się za bardzo, ale ma dobry, ciepły oddech”.
Nie mogła zatrzymać myślenia o tym, czy opowieść o chodzeniu na koncerty miała cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.
Wyjęła szminkę z torebki i przeciągnęła nią po ustach, które zrobiły się dzięki temu bardziej czerwone. Albo amarantowe.
Nie wiedziała nawet, jak ma na imię, sam tego nie powiedział, a ona nie miała ochoty pytać. Dla niej również istniały rzeczy niemające żadnego znaczenia.
– Mogę teraz ja? Mój narzeczony nie będzie na mnie czekał. Wyjechał, wróci dziś w nocy. Możemy wysiąść w Berlinie.
Ktoś złapał za klamkę drzwi, chcąc wejść do ich przedziału.
– Owszem, pójdę z tobą na kawę. Tylko nie chcę żadnych pytań w rodzaju „opowiedz mi o sobie”. Zamiast tego pokażesz mi, jak się gra na giełdzie. Jeśli potrafisz mnie tego nauczyć, to nawet będzie lepiej.
To nie było ani pytanie, ani stwierdzenie. Mówiła zgodnie z rytmem wybijanym przez koła pociągu. Słyszał to.
– Dobrze. A powiesz mi jeszcze, od jakiego imienia pochodzi „Ennie”?
– Od Eleanor. Po polsku to pewnie będzie Eleonora. Tak, takie monumentalne imię nie pasuje do mnie, ale moi rodzice tego nie wiedzieli. Zresztą tak samo jak nie myślę, po tym co mi opowiedziałeś, że do ciebie pasuje spekulacja. Wkrótce się przekonamy. Niczego nie wiemy o ludziach, dopóki czegoś szczerze nie powiedzą. A i wtedy nie ma pewności. Może właśnie jej brak najbardziej cię pociąga w tej twojej giełdzie.
Mówiąc to, włożyła do torebki książkę i założyła z powrotem przeciwsłoneczne okulary. Oczy dostrzegały zaledwie kontury postaci i przedmiotów, nie miała więc pojęcia, co wyraża teraz twarz mężczyzny.
– Aha, i ja właśnie stale widzę to, co niewidoczne dla oczu. Bo tak muszę. Zastanów się więc, czy na pewno chcesz ze mną wysiąść z tego pociągu. I nie masz na to wiele czasu. Zupełnie jak w tamtym, twoim świecie.