Początek 2023 r. wyglądał znów nieźle, a w Warszawie wręcz doskonale. Wydawało się, że znaczny spadek inflacji w USA (do 7,1 proc.) w listopadzie doprowadzi do dużych zwyżek indeksów (tego na przykład oczekiwali analitycy JP Morgana). Okazało się, że rynek miał rację, spokojnie reagując na dane.
FOMC podniósł stopy o 50 pb. (do 4,25–4,5 proc.). Tego oczekiwano, ale nie oczekiwano tego, że prognozy (tzw. dot plot) członków Komitetu pokażą docelowy wzrost stóp do 5,1 proc. (wcześniej oczekiwano 4,9 proc.). Konferencja Jerome’a Powella, szefa Fedu, nie przyniosła najmniejszego zmiękczenia stanowiska.
Kolejnego dnia po posiedzeniu FOMC Europejski Bank Centralny podniósł stopy o 50 pb. (do 2,5 proc. – też tego oczekiwano) i nie było to żadne zaskoczenie. Ale pojawiły się podczas konferencji Christine Lagarde, szefowej EBC, i w komunikacie po posiedzeniu zdania mówiące o konieczności kolejnych, agresywnych podwyżek stóp, co rynki zdumiało i zmroziło.
We wtorek 20 grudnia do banków centralnych dołączył ten, który prowadzi kompletnie inną politykę. Bank Japonii (BoJ) co prawda nie podniósł stóp procentowych (nadal minus 0,1 proc.), ale podniósł pułap, do którego może wzrosnąć oprocentowanie obligacji (z 0,25 do 0,50 proc.). BoJ kontroluje krzywą rentowności i stąd ten pułap. Decyzje i wypowiedzi tworzyły obraz, w którym banki centralne mówiły: recesja jest nam niegroźna, będziemy z wszelkich sił zwalczali inflację. Czy można się dziwić, że koniec roku był dla byków niekorzystny?
Ale przyszedł nowy rok i nastroje zdecydowanie się poprawiły. Przede wszystkim w wielu krajach europejskich i w całej strefie euro inflacja spadła zdecydowanie mocniej, niż tego oczekiwano. W Polsce również inflacja spadła z poziomu 17,5 do 16,6 proc., co zdziwiło prognostów, którzy oczekiwali, że pozostanie na poziomie wyższym od 17 proc.