Prawdopodobnie jeszcze w sierpniu poznamy założenia regulacji ustawowych, zmierzających do ograniczenia nadzwyczajnych zysków firm. Jak widać, ręczne sterowanie działaniami spółek z udziałem Skarbu Państwa w formie nacisków na obniżanie cen i marż nie działa wystarczająco skutecznie. Trudno powiedzieć, czy to efekt oporów zarządów firm, obawiających się zarzutów o działanie na szkodę spółek i ich akcjonariuszy, czy też wynika z innych czynników. Bardzo jestem ciekaw kształtu tych regulacji, mając w pamięci zarówno relatywnie niedawne pomysły, takie jak podatek od aktywów banków i podatek od wydobycia kopalin, koncentrujący się przede wszystkim na miedzi, ale także znane rozwiązania z dawnego, słusznie minionego okresu sprzed transformacji. Jaki to algorytm oceny „nadmierności” zysku może być zastosowany i jakie będą kryteria oceny, a także jaki obszar miałyby te regulacje objąć, czy tylko określone branże, czy też spółki o określonej skali działania albo z udziałem Skarbu Państwa, czy też może prywatne albo wyłącznie notowane na giełdzie? No i oczywiście, w jaki sposób wspomniane regulacje wpłyną na wyceny giełdowe firm oraz ich zdolność do pozyskiwania kapitału od inwestorów, a wielu, szczególnie przedstawicielom sektora energetycznego, kapitały by się z pewnością przydało.
Właściwie możliwe kryteria oceny można chyba, nie tylko teoretycznie, zilustrować na prostym, choć zdaniem wielu potencjalnych krytyków i recenzentów, nie w 100 proc. uprawnionym przykładzie. Narodowy Bank Polski „wypracował” w ubiegłym roku rekordowo wysoki zysk, wynoszący prawie 11 md zł. I to jest ten dobry zysk. Z kolei zysk całego sektora bankowego (bez NBP) wyniósł w 2021 r. niecałe 9 mld zł. I to jest zysk gorszego sortu. Warto zerknąć, jak powstają oba zyski. Dawano, dawno temu, gdy pracowałem w sektorze bankowym, zorganizowano nam „wycieczkę” do NBP, w szczególności interesował nas dealing room i jego działalność. Na początku lat 90. robiło to wrażenie (choć i w „moim” banku sporo się działo). Spora sala, główny punkt to wielki okrągły stół, przy którym siedziało kilkunastu traderów. Każdy miał przed sobą ze trzy monitory, wyświetlające notowania instrumentów finansowych z całego świata. Na głowach zestaw słuchawek i mikrofon, żeby ręce mogły swobodnie klikać w klawisze, a każde kliknięcie to transakcja. I nie było to na pokaz. W tajemnicy zdradzę, że miałem tam kolegę, z którym wcześniej pracowałem. Uspokajam, żadnej tajemnicy mi nie zdradził, ale przy piwku przyznał, że traderzy nie hamują się przed niczym. Walczą z samurajami (dla mniej wtajemniczonych – obligacje emitowane przez rząd Japonii), handlują dolarami australijskimi i nowozelandzkimi i czym tam jeszcze popadnie, łącznie z instrumentami pochodnymi, a więc najbardziej ryzykownymi. Jest tak pewnie do dziś, a może nawet bardziej. Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że te 11 mld zł zysku banku centralnego to wynik wysiłków traderów. Może to 10, może 20 proc., a gross pochodzi z osłabienia złotego. Im nasza waluta słabsza, tym zysk NBP większy i to bez kiwnięcia palcem. „Szczęśliwie”, od jakichś trzydziestu lat złoty systematycznie (z krótkimi okresami odreagowania) osłabia się względem dolara, a więc zysk jest niemal gwarantowany. I jest to ewenement w świecie finansów, czyli zysk bez ryzyka.
Z kolei zysk komercyjnego sektora bankowego w dużej mierze pochodzi z wyzysku klientów i w tym sensie jest godny potępienia i ograniczenia. Bo na czym zarabiają banki? Płacą niewielkie odsetki od lokat, łoją kredytobiorców niemal lichwiarskim oprocentowaniem, a jak ta metoda momentami zawodzi, to odbijają to sobie gigantycznymi opłatami od różnych usług i innych czynności. Co prawda mają też swoje departamenty skarbcowe, czyli takie, które zajmują się inwestowaniem na rynkach finansowych, ale w naszym, kontynentalnym modelu, efekty tej działalności mają skromny, podobnie jak w NBP, udział w wynikach finansowych. Co gorsza, w obecnych trudnych warunkach, nadmierne zyski osiągają nie tylko banki, ale także firmy energetyczne i paliwowe. W oby przypadkach sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowane niż w bankach, ale fakt pozostaje faktem. Prąd i gaz dla odbiorców zarówno komercyjnych, jak i indywidualnych jest horrendalnie drogi, a koncerny energetyczne, mimo wysokich cen surowców oraz rujnujących kosztów spełniania wymogów klimatycznych, notują bardzo wysokie zyski, o rekordowych przychodach nie wspominając. Już w 2021 r. PKN Orlen osiągnął historycznie wysokie wyniki finansowe, a w I kwartale obecnego roku zdecydowanie idzie na kolejny rekord. A kierowcy płacą za paliwo najwięcej w historii. To prawda, że warunki rynkowe nie są korzystne, ale warto zwrócić uwagę, że w 2009 r. notowania ropy naftowej na światowych rynkach zbliżały się do 150 dolarów za baryłkę, kurs dolara wynosił 3,65 zł, a benzynę na stacjach można było zatankować po niewiele ponad 4,1 zł, zaś olej napędowy po niespełna 3,7 zł. Obecnie baryłka Brent kosztuje na giełdach niecałe 95 dolarów, kurs dolara to 4,7 zł, a kierowcy cieszą się ze spadku cen „słabszej” benzyny poniżej 7 zł za litr.
Duże wyzwanie czeka ustawodawcę w kwestii określenia zysku uzasadnionego i nadmiernego. Poczekamy, zobaczymy...