Czytając wszystkie publikacje i wywiady, w których poruszany jest temat pracowniczych planów kapitałowych, zauważam nadzieję, a czasem wręcz przekonanie, że wpłyną one pozytywnie na polski rynek kapitałowy. Są nawet tacy, którzy piszą o „ratunku", co oznaczałoby, że kryzysowa diagnoza stawiana już od jakiegoś czasu w odniesieniu do giełdy i jej otoczenia musi być uzasadniona.
Ja mam w stosunku do większości wypowiedzi nastrajających optymistycznie jedno poważne zastrzeżenie. Same PPK, choć co do zasady słuszne i potrzebne, nie odbudują rynku kapitałowego oraz zaufania do giełdy. Zauważmy przy tym, że jako instytucja podobna do OFE wypełnią one lukę, którą zafundowano nam wcześniej. Będą „generykiem" w stosunku do „leku", który został odrzucony przez „pacjenta" przedwcześnie, a przez „uzdrawiających" był krytykowany równolegle.
I do tego wszystkiego w obecnych warunkach zanosi się, że PPK będą miały szalenie groźny skutek uboczny. Tym bardziej że będą przymusowe.
Zacznijmy od podstaw... Do czego służy giełda? Giełda służy do tego, aby spółki mogły pozyskiwać kapitał i finansować swój rozwój, a inwestor mógł pomnażać pieniądze, które – ufając w rozwój i pomysły emitentów – inwestuje w gospodarkę. Od przypomnienia tego truizmu trzeba zacząć, aby dyskutować o aktualnym sensie PPK. Ich wprowadzenie, tak jak to uczyniono w okresie, gdy reformowano system emerytalny i tworzono OFE, musi się wiązać z ogólnospołeczną wiarą w rozwój i chęcią podejmowania ekonomicznego ryzyka.
A czy na GPW w Warszawie ten rozwój widać? Od kilku lat już nie... Brak nowych spółek, brak nowych emisji. Nikt po kapitał na GPW nie przychodzi. Lepiej szukać go na boku, z mniejszym ryzykiem. Dyskretnie i nieformalnie. Zaś co do ryzyka, mogę tylko powtórzyć: w kraju, w którym wspomnienia o tym, co przeszłe, są ciągle żywe, ryzyko materializowane w praktycznej masowej zdolności do popierania nowatorskich rozwiązań stanowi czynnik immanentnie odstraszający.