Wskaźnik cen konsumpcyjnych (CPI), główna miara inflacji w Polsce, wzrósł w październiku o 6,5 proc. rok do roku, najmniej od trzech lat, po zwyżce o 8,2 proc. we wrześniu. Wstępny szacunek GUS, opublikowany we wtorek, okazał się minimalnie niższy, niż oczekiwali przeciętnie ekonomiści ankietowani przez „Parkiet”. Zaskakująco mocny spadek cen paliw sugeruje jednak, że GUS mógł nie uwzględnić danych z końcówki października. To zaś oznacza, że w połowie listopada, gdy opublikuje drugi szacunek inflacji, trzeba się liczyć z jego rewizją w górę właśnie do 6,6 proc.
Tak czy inaczej, październik wyznaczył prawdopodobnie koniec okresu szybkiego spadku inflacji z lutowego szczytu na poziomie 18,4 proc. W kolejnych miesiącach spadki będą już minimalne albo nie będzie ich wcale. Także w przyszłym roku wzrost cen nie będzie dużo wolniejszy niż tej jesieni. W pewnych okolicznościach może nawet być szybszy.
Upadek z wysokości
Zwiastuny końca dezinflacji widać było już w październikowych danych, gdy CPI wzrósł o 0,2 proc. w stosunku do września, gdy z kolei zmalał o 0,4 proc. To jego pierwsza miesięczna zwyżka od kwietnia. W kolejnych pięciu miesiącach poziom cen konsumpcyjnych stał w miejscu albo malał i łącznie obniżył się o 0,6 proc., czym chwalił się w spotach Narodowy Bank Polski, zapewniając, że inflacja została już pokonana.
Październikowa zwyżka CPI miesiąc do miesiąca była nawet mniejsza, niż podpowiadał sezonowy wzorzec (w dekadzie przed 2020 r. poziom cen w tym miesiącu rósł średnio o 0,4 proc.), ale i tak sugeruje ona, że spadek rocznej inflacji był w dużej mierze efektem wysokiej bazy odniesienia sprzed roku. Poziom cen w ciągu miesiąca podskoczył wówczas o 1,8 proc. Wysoka baza dotyczyła m.in. głównych składowych koszyka CPI: cen paliw, nośników energii i żywności. I to właśnie towary z tych kategorii w największym stopniu przyczyniły się do spadku inflacji.