Real Madryt i Juventus nie będą w sobotnim finale Ligi Mistrzów, który odbędzie się w Cardiff, grały wyłącznie o prestiż i zapisanie się na kartach historii. Będą walczyć o wielkie pieniądze. Nawet dla tak bogatych i sytych klubów, które już dawno przestały być li tylko organizacjami sportowymi, a są globalnymi korporacjami, zwycięstwo w Lidze Mistrzów to wciąż fantastyczne źródło pieniędzy. Europejskie puchary powstały ponad 50 lat temu i wówczas nikt jeszcze nie przypuszczał, że któregoś dnia przekształcą się w kurę znoszącą złote jajka. Chodziło wyłącznie o wielką pasję i sport. Sprawdzenie, który klub potrafi najlepiej grać w piłkę. Do historii jako pomysłodawcy przeszli francuscy dziennikarze „L'Equipe" Jacques Ferran oraz Gabriel Hanot. Drugi z nich został wysłany przez gazetę do Ameryki Południowej, by opisywać dla czytelników w 1948 roku Klubowe Mistrzostwa Ameryki Południowej – turniej zorganizowany w Chile, który trwał miesiąc i miał wyłonić najlepszy zespół na kontynencie. Gdy Hanot wrócił do Europy, był opętany ideą stworzenia czegoś podobnego w Europie. Musiał jednak poczekać do lata 1953 roku i tournée Wolverhampton Wanderers, by jego idea w końcu zaczęła być wcielana w życie. Angielski klub zorganizował serię spotkań z najsilniejszymi drużynami wówczas w Europie. Wolves grali między innymi z Racingiem Club z Argentyny i Spartakiem Moskwa z Rosji, a także z Honvedem Budapeszt, w którym to na co dzień występowało kilku reprezentantów Węgier. A mowa o czasach, gdy Węgrzy prezentowali poziom dla wszystkich pozostałych nacji nieosiągalny. Rok wcześniej reprezentacja prowadzona przez Gustava Sebesa pokonała Anglików na Wembley 6:3, a sześć miesięcy później w rewanżu w Budapeszcie było aż 7:1 dla gospodarzy. Gdy więc Wolverhampton pokonał Honved 3:2 – mecz nie tylko rozegrano przy sztucznym świetle, ale transmitowany był przez BBC – brytyjska prasa koronowała ich królami Europy i pisała, że udowodnili, że to jednak wciąż w Anglii, ojczyźnie futbolu, są najlepsi zawodnicy i najlepsze kluby. Hanot napisał w odpowiedzi: „Nie, nie możemy jeszcze nazywać Wolverhampton mistrzami Europy. Powinni zagrać jeszcze rewanże w Moskwie i Budapeszcie, a także z innymi wielkimi klubami jak Milan czy Real Madryt. Muszą powstać klubowe mistrzostwa świata, a przynajmniej Europy.
Rozgrywki dla elity
W końcu rozgrywki powołano do życia w 1955 roku. Wielkie pieniądze nie pojawiły się jednak aż do 1992 roku i zmiany formatu na Ligę Mistrzów. Wraz z kolejnymi reformami Champions League otwierała się coraz bardziej na innych bogaczy, zamykając przed maluczkimi – pogłębiając tylko podziały na kontynencie. A jednak dla elity to wciąż było mało. Od kilku lat kluby coraz groźniej pohukiwały, że formuła się wyczerpała i następnym krokiem jest stworzenie Superligi – całkowicie już zamkniętej dla zwykłych śmiertelników, w której finansowa elita bez strachu, że noga się komuś powinie i nie awansuje do tego grona, będzie rywalizować ze sobą. UEFA te groźby uznała za realne i od sezonu 2018/2019 pieniądze w Lidze Mistrzów będą jeszcze wielokrotnie większe – w końcu tylko argumentami finansowymi można było powstrzymać ten rozpad.
Nie oznacza to jednak, że teraz profity z Champions League są małe. Zeszłoroczny zwycięzca Real Madryt zarobił nieco ponad 80 milionów euro za zwycięstwo w rozgrywkach. Na tę sumę złożyło się kilka czynników. 12 milionów euro UEFA płaci za awans do fazy grupowej LM – w końcu po 21 latach na te pieniądze załapał się i polski klub: Legia Warszawa. Remis w grupie wart jest pół miliona euro, zwycięstwo trzykrotność tego. Za wyniki osiągnięte w grupie Real w zeszłym sezonie dostał 8,54 miliona euro. Każdy awans do kolejnej fazy nagradzany jest przez UEFA kolejnymi premiami finansowymi – i tak za wyjście z grupy i grę w 1/8 finału Królewscy z Madrytu otrzymali przelew w wysokości 5,5 mln euro, 6 mln euro za ćwierćfinał, 7 mln euro za półfinał i w końcu za zwycięstwo w finale przeciwko lokalnemu rywalowi z Madrytu, Atletico, wypisano im czek na 15 mln euro – w sumie za same wyniki czysto sportowe zwycięzca zeszłorocznej edycji dostał nieco ponad 54 mln euro.
Pozostałe 26 mln euro pochodzi z tajemniczej puli, która w tym momencie opowieści pojawia się na scenie – a UEFA nazywa ją „market pool". To składowa kilku czynników, ale najważniejszym z nich jest wartość rynku telewizyjnego w kraju, z którego pochodzi dany klub. Inaczej mówiąc i oczywiście trochę upraszczając, liczy się to, ile zapłaciły telewizje z danego kraju za prawo możliwości pokazywania Champions League. Im dalej zajdzie w danej edycji klub, tym większy procent z market pool jego kraju mu przypada. Siłą rzeczy na tym polu najbardziej uprzywilejowane są kluby angielskie. W najlepszej sytuacji są jednak drużyny, które dotrą daleko w rozgrywkach jako jedyny przedstawiciel kraju słono płacącego za możliwość transmitowania Ligi Mistrzów. Tyle że czegoś takiego nie sposób zaplanować.
W zeszłym sezonie największym beneficjentem market pool okazał się tegoroczny finalista – Juventus Turyn. I to mimo iż odpadł w 1/8 finału, przegrywając z Bayernem Monachium. Na tym samym etapie odpadł jednak też pozostały przedstawiciel Włochów – AS Roma (porażka z Realem). Zatem cała „włoska pula" (jeden z najbardziej wartościowych europejskich rynków) została podzielona tylko między te dwa kluby. Jako że jedną ze składowych jest pozycja w tabeli w poprzednim sezonie, to Juve jako mistrz dostał aż prawie 53 miliony euro. Roma też narzekać nie mogła – prawie 48 mln euro zasiliło kasę rzymian, co było drugim wynikiem w zeszłorocznej Champions League. Trzeci był Manchester City – który jako jedyny z angielskich klubów dotarł aż do półfinału. Chelsea i Arsenal odpadły w 1/8, Manchester United nie awansował z grupy. A zatem City dostało aż prawie 47 mln euro. Tym samym angielski klub zarobił najwięcej spośród uczestników poprzedniej edycji – prawie 84 miliony euro. O cztery więcej niż zwycięzcy z Madrytu.