Amerykański przemysł odradza się z popiołów

Po dekadach dezindustrializacji Stany Zjednoczone znów stały się krajem atrakcyjnym dla producentów. Fabryki budują tam już nawet chińskie spółki. Tania energia doprowadziła do obniżenia kosztów.

Publikacja: 17.06.2017 13:11

Produkcja w USA znów jest opłacalna. Problemem jest jednak znalezienie wystarczająco wielu robotnikó

Produkcja w USA znów jest opłacalna. Problemem jest jednak znalezienie wystarczająco wielu robotników wykwalifikowanych. Stany Zjednoczone wciąż mają poważnego kaca po dezindustrializacji z poprzednich dwóch dekad.

Foto: Archiwum

Stany Zjednoczone długo były krajem, którego przemysł przegrywał z rywalami z tańszych krajów, takich jak Chiny czy Meksyk. Amerykański robotniczy elektorat wyraził niezadowolenie z tego stanu rzeczy, najpierw dwukrotnie wybierając na prezydenta Baracka Obamę, a później oddając wyborcze zwycięstwo Donaldowi Trumpowi, miliarderowi obiecującemu odrodzenie amerykańskiego przemysłu. Trump zapewniał, że w ciągu 10 lat powstanie w USA 25 mln miejsc pracy. Choć wielu ekonomistów uważa te zapowiedzi za zwykłą wyborczą retorykę, to mimo to można się spodziewać, że za rządów Trumpa rzeczywiście przybędzie miejsc pracy w amerykańskim przemyśle. To będzie m.in. zasługa trendu, który zaczął się jeszcze za rządów Obamy. USA znów stają się krajem, w którym opłaca się produkować.

Rewolucja łupkowa zbiera owoce

GG Parkiet

W latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI w. Chiny były dla wielu amerykańskich koncernów prawdziwym eldorado. Koszty pracy wynoszące nawet 4 proc. tych, jakie musiano by ponosić w USA, oraz różnego rodzaju ulgi dla inwestorów zagranicznych sprawiały, że zamykano mniej opłacalne fabryki w Ameryce i przenoszono produkcję do ChRL, zdając się na tamtejszych podwykonawców. Chiny przestały jednak tak mocno przyciągać. Koszty pracy rosły tam przez ostatnie 10 lat nawet w tempie 30 proc. rocznie. Nadal są atrakcyjne – wynoszą przecież kilkanaście procent tego, co przedsiębiorcy musieliby płacić w USA. Koszty pracy to jednak tylko jeden z czynników, które wpływają na opłacalność produkcji. Ważne są również koszty m.in. energii, transportu czy podatki – a w części tych kategorii Stany Zjednoczone zaczęły deklasować Chiny.

Gdy w 2014 r. analitycy Boston Consulting Group przyjrzeli się kosztom produkcji w 25 państwach będących największymi eksporterami, Chiny niewiele dzieliło od USA. Indeks kosztów produkcji wynosił w przypadku ChRL 96 pkt, a dla USA 100 pkt. Na każdego dolara potrzebnego do wyprodukowania czegoś w USA przypadało więc 96 centów na wyprodukowanie takiej samej rzeczy w Chinach. Do tanich państw zaliczały się: Indonezja (83 pkt), Indie (87 pkt), Tajlandia (91 pkt), Meksyk (91 pkt) i Tajwan (97 pkt). USA wypadały w tym zestawieniu lepiej niż m.in. Polska (101 pkt), Japonia (111 pkt), Niemcy (121 pkt), Brazylia (123 pkt) czy Francja (124 pkt). Produkowanie w Chinach było więc wówczas o ponad 20 proc. tańsze niż w Europie Zachodniej, ale już tylko o 4 proc. tańsze niż w USA. Prognozy BCG mówiły zaś, że w 2018 r. produkcja w Stanach Zjednoczonych będzie o 2–3 proc. tańsza niż w ChRL. Jak to wytłumaczyć?

GG Parkiet

Na korzyść USA działa przede wszystkim rewolucja łupkowa. Dzięki wydobyciu gazu i ropy naftowej ze złóż łupkowych Stany Zjednoczone stały się bliskie energetycznej samowystarczalności, a koszty energii dla przemysłu mocno spadły w porównaniu z Chinami czy Europą. I to właśnie spadające koszty prądu i gazu sprawiły, że Ameryka stała się znacznie tańszym krajem do produkowania, niż była jeszcze 10 lat temu. Do tego dochodzi poważny atut w postaci bezpośredniej bliskości ogromnego rynku. Produkując w USA, można zaoszczędzić choćby na transporcie. – Różnica w kosztach produkcji pomiędzy Chinami a USA nie wydaje się znacząca, jeśli bierzemy pod uwagę to, że amerykańskie firmy muszą się liczyć z ryzykiem opóźnień w transporcie z Chin, strajków w portach oraz kwestią uczestnictwa w lokalnych inwestycjach i partnerstwach biznesowych, jakich często wymaga Pekin – twierdzi David Gee, analityk BCG.

Stany Zjednoczone stały się już na tyle atrakcyjnym miejscem do produkowania, że na stawianie tam fabryk decydują się niektóre chińskie spółki. Np. w 2013 r. Keer Group, chińska firma z branży odzieżowej, otworzyła w Karolinie Południowej fabrykę wartą 218 mln USD i był to jej pierwszy tego typu zakład poza Chinami. Inwestorzy z ChRL bardzo upodobali sobie południowe stany USA, gdzie mogą korzystać z nieco tańszej siły roboczej niż na północy, a przy tym mają dobry dostęp do zasobów surowców rolnych (np. bawełny) i taniej energii. – W USA ziemia, prąd i bawełna są dużo tańsze. Moje koszty produkcji tony tekstyliów są tutaj o 25 proc. mniejsze – przyznaje w rozmowie z CNBC Zhu Shanqing, prezes Keer Group. Jego zdaniem dodatkową zachętą dla inwestorów mogą być reformy podatkowe obiecywane przez administrację Trumpa. – Jeśli Trump obniży CIT nawet o 5 proc., to spółki, które kiedyś opuszczały Amerykę, będą wracać – uważa Zhu. Administracja Trumpa chce obniżyć stawkę CIT z 35 do 15 proc. Republikanie z Kongresu pewnie będą się przed tym opierać z obawy przed wzrostem deficytu budżetowego, ale do obniżki i tak powinno dojść – kwestią sporną jest jedynie jej skala. – Powodem naszej chęci do inwestowania w USA jest nie tylko to, że zachęca nas do tego administracja Trumpa. USA oferują wiele korzyści chińskim inwestorom – wskazuje Xiao Wunan, wiceprzewodniczący Asia Pacific Exchange and Cooperation Foundation, organizacji pomagającej ściągać chińskich inwestorów do USA.

Dziedzictwo globalizacji

Proces powrotu miejsc pracy do amerykańskiego przemysłu może jednak napotkać poważne przeszkody. Jedną z nich jest to, że w poprzednich dwóch dekadach przenoszono za granicę nie tylko produkcję z dużych fabryk, ale również całe łańcuchy dostaw. To dewastowało gospodarkę małomiasteczkowej Ameryki – przestawały działać małe fabryczki, a zatrudnieni w nich ludzie albo znajdowali gorzej płatne posady (w hipermarketach czy fast foodach...), albo trafiali na zasiłki. Umiejętności wykwalifikowanych robotników były marnowane, a nowych nie kształcono do pracy w przemyśle.

– W USA czujemy presję, gdyż nie możemy znaleźć robotników wykwalifikowanych. Wielu potencjalnych pracowników nie pracowało wcześniej w takiej branży – skarży się Zhu Sahnqing, prezes Keer Group.

Z problemami związanymi z łańcuchem dostaw i kwalifikacjami robotników mierzą się również amerykańskie firmy z sektora nowych technologii. Kłopoty ze znalezieniem odpowiednich podwykonawców miała np. spółka URB-E, produkująca składane pojazdy elektryczne. Choć ma ona siedzibę w Pasadenie, kalifornijskim zagłębiu przemysłu lotniczego, to dużym problemem było znalezienie podwykonawców, którzy wyprodukowaliby dla niej odpowiednie ramy z aluminium. Okazało się też, że niektóre części wykorzystywane w jej pojazdach nie są już przez nikogo w USA produkowane. – Rozmawialiśmy z wieloma spółkami, które wykonywały wcześniej produkty motoryzacyjne, i pytaliśmy, czy mogą się dostosować do naszych potrzeb. Żadna z nich nie mogła – przyznaje Peter Lee, prezes URB-E. Problemem było np. znalezienie amerykańskiej firmy produkującej baterie litowe. Ostatecznie spółka zdecydowała się więc na zakup japońskich baterii tego typu, produkowanych w Chinach. Globalizacja zbiera swoje żniwo...

Wzrost liczby etatów w amerykańskim przemyśle może również rozczarować z tego względu, że coraz częściej robotnicy są wypierani z fabryk przez roboty. Daron Acemoglu, badacz z MIT, i Pascual Restrepo, ekonomista z Uniwersytetu Bostońskiego, szacują, że każdy dodatkowy robot w amerykańskiej gospodarce redukuje zatrudnienie o 5,6 osoby. Każdy nowy robot na 1000 robotników powoduje spadek płac od 0,25 do 0,5 proc. W USA przypada obecnie 1,75 robota przemysłowego na 1000 robotników. Prognozy MIT mówią, że do 2025 r. liczba ta wzrośnie do 5,25 robota na 1000 robotników. Oczywiście postęp techniczny może pójść inną drogą, niż przewidują eksperci, a nowe technologie mogą stworzyć całe nowe sektory gospodarki przyciągające zatrudnienie. (Np. sprzedaż bezpośrednio przez internet, z pominięciem hipermarketów, bardzo pomaga drobnym producentom). Faktem jest jednak, że USA jeszcze przez wiele lat będą się mierzyły z problemem zbyt niskich kwalifikacji pracowników. Bez poważnej reformy systemu edukacji (m.in. zajęcia się uniwersytetami oferującymi studentom „śmieciowe" kierunki za ciężkie pieniądze) nie da się tego problemu rozwiązać.

Pragmatyczne podejście

Europejscy przywódcy i eksperci lubią śmiać się z pomysłów Amerykanów. I tak jest również w przypadku obietnic administracji Trumpa dotyczących powrotu miejsc pracy do przemysłu. Śmiech jest tutaj jednak głupim podejściem. Amerykanie bowiem, w odróżnieniu od Europejczyków, robią coś konkretnego, by przywrócić konkurencyjność swojemu przemysłowi. Może nie wszystko im się uda, ale jakiś postęp będzie. Amerykanie postawili na ropę oraz gaz łupkowy i dzięki temu mają tańszą energię niż np. niemiecki przemysł. Teraz znów tną regulacje i planują duże cięcia podatków, co może pomóc im przyciągnąć inwestorów. Odrzucenie przez Trumpa paryskiego porozumienia klimatycznego zostało przyjęte przez europejski establishment jak bluźnierstwo, ale przyczyniło się do tego, że w Pensylwanii znów są otwierane kopalnie.

Parkiet PLUS
Zyski spółek z S&P 500 rosną, ale nie tak szybko jak ten indeks
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Parkiet PLUS
Tajemniczy inwestor, czyli jak spółki z GPW traktują drobnych graczy
Parkiet PLUS
Ile dotychczas zyskali frankowicze
Parkiet PLUS
Napływ imigrantów pozwolił na odwrócenie reformy podnoszącej wiek emerytalny
Materiał Promocyjny
Samodzielne prowadzenie księgowości z Małą Księgowością
Parkiet PLUS
Wstrząs polityczny w Tokio, który jakoś nie wystraszył inwestorów
Parkiet PLUS
Coraz więcej czynników przemawia przeciw złotemu