Hokejowa liga zza oceanu zna wiele wspaniałych historii, ale ta jest naprawdę wyjątkowa: drużyna, która rozgrywa swój pierwszy sezon w lidze, dotarła do wielkiego finału. Kiedy przed kilkoma miesiącami pisałem na tych łamach o hokeistach z Las Vegas, sezon dopiero się zaczynał, a debiutanci notowali serię efektownych zwycięstw. Już to było niespodziewane, a dla niektórych komentatorów nawet szokujące. Wszystkim wydawało się, że z czasem Złoci Rycerze stracą impet. Nic z tego – podopieczni trenera Gerarda Gallanta dotarli w imponującym stylu prawie na szczyt, czyli do wielkiego finału. Tu mierzą się z Washington Capitals. Rywalizacja, która zaczęła się w poniedziałek w Las Vegas, toczy się do czterech zwycięstw. Capitals po raz ostatni zagrali w finale równo 20 lat temu: w 1998 roku okazali się słabsi od Detroit Red Wings. Liderem stołecznej drużyny jest Aleksander Owieczkin, jedna z największych i najlepiej opłacanych gwiazd ligi. Kto będzie zwycięzcą?
Ekipa wyrzutków?
W rankingu, stworzonym przed sezonem przez ESPN, szanse Vegas Golden Knights na zdobycie tytułu mistrzów NHL, oceniono najniżej ze wszystkich drużyn! Zajęli ostatnie, 31. miejsce (ich przeciwnicy w finałowej rozgrywce uplasowali się na trzeciej pozycji). Żartowano, że mogą co najwyżej wygrać w kategorii sprzedaż gadżetów. To akurat się sprawdziło, marketingowcy odrobili lekcję. Klimat dla hokeja w Vegas okazał się nadspodziewanie dobry, na mecze do nowoczesnej T-Mobile Arena przychodzi po 18 tysięcy fanów, to czwarta najwyższa frekwencja w lidze. Przychody z samej sprzedaży biletów szacuje się na 65 milionów dolarów.
Nad ekspertami przewidującymi fatalne wyniki sportowe drużyny nie ma się co znęcać, bo hokej w wydaniu NHL jest bardzo ciężki do typowania. Były jednak pewne podstawy, by sądzić, że nie musi być tak źle. O drużynie z Las Vegas mówi się, że to ekipa wyrzutków, których nie chciały inne kluby. Tymczasem to nie do końca prawda. Przed sezonem dla klubu urządzono specjalny draft – szkoleniowcy Golden Knights mogli wybierać zawodników z innych drużyn, by stworzyć własną. Pozostałe kluby mogły zatrzymać czołowych hokeistów, tych, których sobie zastrzegli, ale przecież nie wszystkich. Krótko mówiąc – nie jest tak, że do Las Vegas trafili sami najgorsi.
Debiutujący w rozgrywkach NHL Toronto Arenas też dotarli do wielkiego finału i nawet wygrali. Tyle tylko, że to był 1918 rok. Rok później Arenas nazywali się już Toronto St. Patricks, a osiem lat później – Toronto Maple Leafs, i tak już zostało. W Toronto Arenas grali w większości zawodnicy, którzy wcześniej występowali w Toronto Blueshirts. Z kolei w sezonie 1967/1968 w finale wystąpili debiutujący w lidze St. Louis Blues (przegrali z Montreal Canadiens 0:4). Ale to był sezon, w którym ligę poszerzono o sześć zespołów i wrzucono je wszystkie do jednej konferencji – ktoś z nowych musiał więc zagrać w finale. Są to historie kompletnie nieporównywalne z tą, której świadkami jesteśmy obecnie. W Ameryce jeszcze czegoś takiego nie grali. I to nie tylko w NHL, ale też trzech pozostałych wielkich ligach zawodowych (NFL, NBA, MLB).
Rosyjska strzelba
Siłą drużyny z Las Vegas jest zespołowość, ale nie ma wątpliwości, że jej gwiazda to były bramkarz Pittsburgh Penguins, trzykrotny zdobywca Pucharu Stanleya, Marc-Andre Fleury, który broni prawie 95 procent strzałów rywali. Powie ktoś – skoro jest taki dobry, to dlaczego Penguins oddali go rywalom? To był ich wybór – Fleury ma 33 lata, więc zdecydowali, że lepiej postawić na młodszego bramkarza i zatrzymać Matta Murraya. Skoro już o bramkarzach mowa: bramki Capitals też strzeże dobry fachowiec. W dwóch ostatnich meczach finału Konferencji Wschodniej Braden Holtby nie dał sobie strzelić ani jednego gola.