W Philadelphia 76ers, Boston Celtics albo Houston Rockets miałby lepszą pozycję startową do kolejnego mistrzostwa, bo już dzisiaj są tam silne drużyny. A jednak postawił właśnie na Lakers, mimo że tam dopiero trzeba budować zespół wokół niego. W dodatku kiedy transakcja dochodziła do skutku wydawało się, że drużynę wzmocni jeszcze przynajmniej jeden gracz ze ścisłego topu ligi, teraz okazuje się, że tak się nie stanie, główni kandydaci trafili do innych klubów. Za to transfery dokonane dotychczas przez Lakers – oczywiście poza tym najważniejszym – wyglądają dość eksperymentalnie. Roi się od kolejnych spekulacji, mówi się, że odejdzie Lonzo Ball. Miał być wielkim koszykarzem (według jego ojca największym), ale na razie nikogo nie rzucił na kolana. A jednak to, że LeBron wybrał Lakers wcale nie dziwi. W dodatku podpisał aż czteroletni kontrakt, a przecież w tym roku skończy 34 lata.
Wszyscy zyskają
Król – jak jest zwany LeBron James, trzykrotny mistrz NBA, trzykrotny MVP (najlepszy zawodnik) finałów, czterokrotny MVP całych rozgrywek (można by tak wymieniać dalej) – wybrał barwy 16-krotnych mistrzów NBA i ma znowu sprawić, by liczyli się w walce o mistrzostwo. To pewnie mu się uda, jeśli nie w tym sezonie to w kolejnych, ale czy poprowadzi ich na sam szczyt? To już będzie trudniejsze. Ale tak czy inaczej to transfer podobny do przejścia piłkarza Cristiano Ronaldo do Juventusu Turyn. Nikt nie straci, wszyscy zyskają: klub, zawodnik, sponsorzy, kibice. W Los Angeles – tak jak można się było tego spodziewać – już zapanowała gorączka, to jest właśnie coś, co nazywa się efektem LeBrona.
Czteroletni kontrakt z Lakers opiewa na 154 miliony dolarów. – Chodziło wyłącznie o koszykówkę – skomentował transferowe motywacje Magic Johnson, jeden z najlepszych koszykarzy w historii, a obecnie jeden z szefów Lakers, ale o pieniądze zapewne chodziło również. LeBron nie grałby za grosze. Można się natomiast zgodzić, że pieniądze nie były na pierwszym miejscu, zresztą pozostając w Cleveland Cavaliers, mógł zarobić więcej. Ale oczywiście Los Angeles stwarza nowe możliwości, bez żadnego porównania z prowincjonalnym Cleveland. Koszykarz śmiało patrzy w stronę Hollywood, pierwsze doświadczenia aktorskie ma już zresztą za sobą. Również sportowa rzeczywistość obu miast znacznie się różni. Lakers to druga najbardziej utytułowana drużyna w historii, Cavaliers dopiero prowadzeni przez Jamesa zdobyli swój pierwszy mistrzowski tytuł w NBA.
W Cleveland nie było z kim go porównać, teraz przechodzi do klubu, w którym zawsze grały gwiazdy – Wilt Chamberlain, Kareem Abdul-Jabbar, wspomniany Magic Johnson oraz Shaquille O'Neal i Kobe Bryant. A to tylko ci najwięksi z największych. O potencjale miasta nawet nie ma co pisać, bo to oczywiste. W Los Angeles już działają niektóre biznesy LeBrona, na przykład wytwórnia Spring Hill Entertaiment, pewnie z czasem rozkręci kolejne. „Forbes" szacuje jego majątek na 765 milionów dolarów, więc wkrótce zostanie miliarderem, o czym z ekscytacją wypowiadał się na łamach magazynu „GQ" już cztery lata temu. Poza tym ma lukratywne umowy z takimi gigantami jak Nike, Coca-Cola, Kia czy Intel. Jest wybitnym sportowcem, ale też biznesmenem, pożądanym przez reklamodawców, godnym zaufania. Szybko się uczy i umie wyciągać wnioski. Kiedy po raz pierwszy porzucał Cleveland, ogłosił to przed telewizyjnymi kamerami, powiedział wtedy, że „przenosi swoje talenty" do Miami. Zabrzmiało to megalomańsko i zostało fatalnie odebrane. W Cleveland fani palili jego koszulki, z idola stał się wrogiem numer 1.
Tym razem wyglądało to zupełnie inaczej. Co prawda historia związana z jego transferem toczyła się w mediach niczym telenowela, ale główny zainteresowany nie zabierał głosu w tej sprawie, a po samym transferze też nie ogłaszał tego wszem i wobec, tylko zaszył się we Włoszech. Inna sprawa, że fani z Cleveland łatwiej mu wybaczyli, skoro w międzyczasie dał im upragnione mistrzostwo.