„Rządowy program 3D: drożyzna, daniny, dług – przyspiesza. W lipcu najwyższa od 20 lat, pięcioprocentowa inflacja" – tak wstępny szacunek GUS, wedle którego wskaźnik cen konsumpcyjnych (CPI) w lipcu wzrósł o 5 proc. rok do roku, po 4,4 proc. w czerwcu, skomentował na Twitterze lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk. Były premier minimalnie minął się z prawdą, bo poprzednio takiej inflacji doświadczyliśmy w Polsce w 2011 r., czyli dekadę temu. A wtedy na czele rządu stał nie kto inny, tylko on. Czy były premier celowo to przemilczał? Niekoniecznie. Być może myślami wybiegł już w przyszłość, gdy inflacja prawdopodobnie jeszcze przyspieszy i faktycznie będzie najwyżej od dwóch dekad. W 2011 r. na 5 proc. się zatrzymała. Poza tym można argumentować, że taka inflacja wtedy i taka inflacja dzisiaj to zupełnie inne zjawiska, różniące się zarówno źródłami, jak i okolicznościami, w których wystąpiły. Ale jeśli tak jest w istocie, to czy można za wzorcową – i adekwatną także dzisiaj – uznać ówczesną reakcję Rady Polityki Pieniężnej, czyli sporą i wyprzedzającą podwyżkę stóp procentowych?
Czynniki zewnętrzne
2011 r. był okresem bardzo szybkiego wzrostu cen surowców zarówno rolnych, jak i energetycznych. W maju tamtego roku, gdy inflacja osiągnęła lokalny szczyt, żywność podrożała o 8,8 proc. rok do roku, a paliwa do prywatnych środków transportu o 11,9 proc. rok do roku. Do tego o 7,1 proc. wzrosły ceny nośników energii dla gospodarstw domowych. W rezultacie inflacja bazowa – nieobejmująca cen energii i żywności – była wyraźnie niższa niż inflacja CPI ogółem. W szczytowym momencie, pod koniec 2011 r., wyniosła 3,1 proc. rok do roku. Ekonomiści z NBP, podobnie jak członkowie RPP, zwracali przy tym uwagę, że przez cały rok inflację podbijała podwyżka stawek VAT (podstawowa wzrosła wtedy z 22 do 23 proc.). Zarówno to, jak i zwyżki cen surowców to czynniki, na które krajowa polityka pieniężna nie ma wpływu. Podwyżki stóp procentowych mogą wpłynąć na inflację o takim charakterze przede wszystkim o tyle, o ile umocnią złotego.
Z podobną sytuacją mamy do czynienia dziś. Prezes NBP na lipcowej konferencji prasowej podkreślał, że gdyby nie wzrost cen administrowanych i cen paliw, inflacja byłaby zgodna z celem banku centralnego, czyli wynosiłaby około 2,5 proc. Choć ta uwaga dotyczyła czerwca, gdy CPI wzrósł o 4,4 proc., lipiec mocno się pod tym względem nie różnił. Wiadomo, że ceny paliw podskoczyły o 30 proc. rok do roku, a więc nawet bardziej niż miesiąc wcześniej. Wzrost cen nośników energii przyspieszył do 5,3 proc. rok do roku, a wzrost cen żywności – która ma największy wpływ na inflację ogółem – do najwyższego od lipca ub.r. poziomu 3,1 proc., z 2 proc. w czerwcu.
Mimo to inflacja bazowa pozostaje wyraźnie wyższa niż dekadę temu. W lipcu wyniosła prawdopodobnie około 3,6 proc., co oznacza, że po raz siedemnasty z rzędu przekroczyła górną granicę pasma dopuszczalnych odchyleń od celu NBP (3,5 proc.). RPP może jednak argumentować, że inflacja bazowa nie jest dziś najlepszą miarą inflacji generowanej przez czynniki popytowe, czyli te, na które polityka pieniężna może oddziaływać. Wynika to z tego, że inflacja bazowa jest pod jeszcze większym niż przed dekadą wpływem czynników administracyjnych. Tym razem są to rosnące koszty wywozu śmieci, ale też np. podatek cukrowy. Pod pewnymi względami, w 2011 r. presja inflacyjna miała nawet – pomimo niższej inflacji bazowej – bardziej uogólniony charakter niż dzisiaj. Wskazują na to wyliczenia ekonomistów z banku Pekao, wedle których w czerwcu br. niespełna 50 proc. towarów i usług uwzględnionych we wskaźniku cen konsumpcyjnych drożało w tempie przekraczającym 3 proc. rok do roku. W lipcu ten odsetek mógł być nieco większy, ale zapewne wciąż było mu daleko do poziomu sprzed dekady, gdy tak szybko rosły ceny nawet 70 proc. towarów i usług.