Jej efekty bywają różne: śmieszne, pouczające, a czasem niemal mrożące krew w żyłach. Poniżej klika przykładów. Pierwszy – zabawny – związany jest z sytuacją z początku 1999 r. Wprowadzanych było wtedy kilka wielkich reform. Pochodną jednej z nich była zmiana formatu prezentacji danych o płacach. Nastąpiło tzw. ubruttowienie. Ze względów prezentacyjnych płace nagle zaczęły wyglądać na większe o 23 proc., a razem z ruchem związanym z rewaloryzacjami (nadganiającymi inflację) okazały się w styczniu 1999 r. wyższe niż przed rokiem o prawie 30 proc. Zaraz po pokazaniu się owych statystyk pojawiła się bardzo poważna analiza jednego z banków inwestycyjnych, której przesłaniem było, że Polacy oszaleli, bo dali wszystkim podwyżki o 30 proc. (przy inflacji 6 proc.). Znaczy gospodarka takiego ciosu nie wytrzyma i za kwartał lub dwa będzie u nas „pozamiatane". Kiedy z kolegami wyśmialiśmy się już, zaczęliśmy się zastanawiać, skąd taka durnota się wzięła. To wtedy ukuliśmy tezę, że aby z powodzeniem zabierać się do analizy jakiegoś rynku, trzeba mieć choć jednego analityka zdolnego do przeczytania lokalnej gazety w lokalnym języku. Jeszcze gdyby znał on lokalne warunki i te wzmiankowane gazety czytał w miarę regularnie...

Druga opowieść – pouczająca – tyczy się mojego uczestnictwa w prezentacji inwestorom z Dalekiego Wschodu oferty naszych obligacji. Było to dekadę temu, a inwestorzy raczeni szczegółowymi opowieściami, jak działają nasze zabezpieczenia przed nadmiernym zadłużaniem się kraju, byli wręcz zachwyceni. Szczególnie ciepło pamiętam jedną z zarządzających dużym funduszem z Singapuru, która oświadczyła, że bardzo jej się wszystko podoba, ale nie kupi nic od nas – bo może lokować w papiery o zapadalności do siedmiu lat (a my mieliśmy dziesiątki i dwudziestki). Potem się okazało, że kupiła, i to w większości dwudziestki. Pouczające było to i dla nas – bo dowiedzieliśmy się, że trzeba jeszcze więcej sił poświęcać prezentacji naszych fajnych rozwiązań – i dla inwestorów, którzy wreszcie pozyskali bardzo istotne informacje o Polsce, których nie było w ogólnodostępnych mediach i serwisach anglojęzycznych.

Ale w zanadrzu jest też opowieść zatrważająca. Niedawno szeroko komentowano analizę tyczącą naszej gospodarki, w której napisano, że zawirowania polityczne przekładają się na pogorszenie klimatu inwestycyjnego – co już znajduje odzwierciedlenie w danych – bo dynamika inwestycji okazała się w Polsce ujemna. Ujemna – to prawda, ale nie ze względu na pogorszenie się klimatu inwestycyjnego. Bo firmy intensywnie zwiększają nakłady na środki trwałe (patrz inwestycyjny boom w przetwórstwie przemysłowym), a ludność forsownie inwestuje w mieszkania. Dziura wynika głównie z bardzo wielowątkowego zastoju w inwestycjach infrastrukturalnych (na poziomie całego państwa i poszczególnych samorządów). Żeby dodać smaczku, warto powiedzieć, że pisał tak analityk firmy dostającej wcale słuszne pieniądze za wnikliwe i bezstronne monitorowanie sytuacji u nas. Nie doczytał? Nie zrozumiał ? Czy może, jak się to kiedyś mawiało, „drukował"?