Jak przyjął pan zmianę oczekiwań inwestorów co do stóp procentowych w USA, do której doszło w ostatnich tygodniach?
Rynek obecnie zakłada podwyżki stóp w USA po 25 pkt baz. na każdym z trzech posiedzeń do czerwca. Rosną obawy, czy do podwyżki nie dojdzie także w lipcu, co oznaczałoby, że koniec cyklu podwyżek nastąpiłby w przedziale 5,5–5,75 proc. To olbrzymia różnica w porównaniu z oczekiwaniami obligacyjnej euforii z połowy stycznia. Wówczas spodziewano się podwyżki w lutym i marcu i być może dwóch obniżek przed końcem roku. Rynek jest bardzo rozchwiany i mam tu na myśli przede wszystkim dług. W styczniu przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Teraz patrzymy trochę z rozbawieniem, jak jedne dane z rynku pracy, które były w naszej opinii anomalią, a także jeden odczyt inflacji zmieniły postrzeganie tego, co mówi Fed. Chcę przypomnieć, że wypowiedzi członków FOMC się prawie nie zmieniły. Wcześniej rynek nie wierzył w to, co mówili Jerome Powell i inni członkowie FOMC, a w tym momencie są obawy, czy Fed będzie bardziej jastrzębi, niż sugeruje to zdecydowana większość jego członków.
Jakie jest pana nastawienie do rynków akcji? W październiku był twardy dołek?
Dalej uważam, że zwyżki, jakie obserwujemy od października, to początek długoterminowego trendu wzrostowego. Oczywiście zawsze możliwe są mocniejsze korekty niż to, co zobaczyliśmy w lutym. Nie wierzę jednak, że dojdzie do udanego testu ubiegłorocznych dołków. Nie czeka nas kolejna silna fala bessy, która zamknie trend spadkowy. Zakładam, że jesteśmy na początku hossy. Oczywiście różnie wygląda sytuacjach poszczególnych rynków, ale przy tak postawionym pytaniu zawsze wracam myślami do tego najważniejszego, czyli rynku amerykańskiego.