Na polskim rynku działa już prawie 20 funduszy parasolowych, które oferują ponad 100 różnych strategii. Co piąta złotówka, wpłacona do funduszy, jest już "pod parasolem". O ogromnej popularności tego typu instytucji świadczy to, że jeszcze kwartał temu aktywa takich funduszy stanowiły tylko 10 proc. rynku.
Czym kuszą "parasolki"?
Fundusze parasolowe są receptą na podatek od zysków kapitałowych, czyli 19-proc. obciążenie, które trzeba zapłacić od tego, co udało się w funduszach zarobić. Niewielu lubi płacić podatki, więc towarzystwa sięgnęły po sprawdzone na Zachodzie rozwiązanie. Zamiast oferować kilka funduszy o różnych strategiach, począwszy od bezpiecznych pieniężnych po agresywne fundusze akcji, wszystko trafia do jednego bytu prawnego, jakim jest fundusz parasolowy. Wtedy te różne strategie inwestycyjne stają się subfunduszami, pomiędzy którymi można przenosić pieniądze, nie płacąc wspomnianego podatku zwanego podatkiem Belki, od nazwiska ministra finansów, który go wprowadził.
Konstrukcja takiego funduszu przypomina więc sejf z kilkoma półkami, pomiędzy którymi przekłada się pieniądze. Nie wyciąga się ich jednak z tej kasy, więc fiskus nie upomina się o swoją daninę. Podatek płaci się dopiero na końcu, kiedy już definitywnie wypłacimy pieniądze z funduszu.
To rozwiązanie ma swoje korzyści. Wyobraźmy sobie sytuację, że lokujemy w funduszach 10 tys. na 10 lat. Po drodze koniunktura na giełdzie na pewno kilka razy się zmieni, więc co jakiś czas warto przenosić część pieniędzy pomiędzy bezpiecznymi i agresywnymi funduszami. Zakładając, że taką konwersję przeprowadzimy raz do roku (i za każdym razem zapłacimy podatek Belki), to przy średnio 10-proc. stopie zwrotu na koniec dekady będziemy mieli prawie 22,5 tys. zł. W przypadku inwestycji "pod parasolem", gdy podatek płacimy dopiero na końcu, zysk wyniesie niemal 24 tys. zł.