Odwiedzanie internetowej strony Narodowego Banku Polskiego przynosi czasami zaskakujące rezultaty. Nie tak dawno umieszczono na niej interesujący tekst dr. Eryka Łona z Katedry Bankowości Akademii Ekonomicznej w Poznaniu pod frapującym tytułem "Dlaczego Polska nie powinna wchodzić do strefy euro?". Sam tytuł wywołał u mnie duże zainteresowanie, ponieważ w toczącej się w Polsce debacie na temat skutków wprowadzenia euro głos eurosceptyków nie brzmi zbyt donośnie. Emocje sięgnęły zenitu, gdy po kilku godzinach ten na pierwszy rzut oka obrazoburczy tekst został zdjęty z głównej strony NBP, by wrócić tam następnego dnia, ale tym razem w asyście innych i mniej eurosceptycznych artykułów na temat integracji monetarnej. Lekturze tekstu dr. Łona towarzyszyła nadzieja, że w słabym jak dotąd obozie eurosceptyków pojawił się nowy badacz, którego argumenty podważą dość powszechnie podzielaną tezę, że szybkie przystąpienie do strefy euro jest dla Polski korzystne.
Gdzie jest bilans zysków i strat?
Opracowanie dr. Łona dotyka wielu kontrowersyjnych i, delikatnie mówiąc, luęno związanych z problematyką euro zagadnień, takich jak ewentualna prywatyzacja GPW, utworzenie specjalnego banku wspierającego polski eksport, limity na inwestowanie za granicą przez otwarte fundusze emerytalne, zarządzanie rezerwami walutowymi czy współpraca NBP z rządem i Sejmem. Dość swobodny dobór zagadnień nie jest jednak główną słabością tego tekstu. Pierwszym poważnym mankamentem tego opracowania jest brak jakiejkolwiek próby zbilansowania kosztów i korzyści związanych z przyjęciem wspólnej waluty. Drugim i poważniejszym zarzutem jest słabość argumentacji, jaka została użyta dla podparcia głównej tezy. W tym miejscu odniosę się tylko do czterech, moim zdaniem najważniejszych, argumentów przytoczonych przez autora.
Zdaniem dr. Łona, przystąpienie Polski do strefy euro, charakteryzującej się wolnym tempem wzrostu gospodarczego i wydajności pracy rodzi ryzyko zahamowania procesu realnej konwergencji (stopniowego zbiegania poziomu dochodu per capita w krajach uboższych do poziomu obserwowanego w krajach rozwiniętych) w Polsce. W jego ocenie w strefie euro "trudno dostrzec jednoznaczne objawy realnej konwergencji". Te odważne stwierdzenia stoją jednak w jaskrawej sprzeczności z teorią ekonomii i wynikami badań empirycznych. Neoklasyczna teoria wzrostu gospodarczego podpowiada bowiem, że w krajach, które dysponują stosunkowo niewielkim zasobem kapitału - należą do nich nowe kraje członkowskie UE - stopa zwrotu z inwestycji w majątek trwały jest stosunkowo wysoka. W efekcie w tych krajach zasoby kapitału i produkcja na mieszkańca rosną szybciej niż w krajach rozwiniętych. Nie dziwi zatem, że w strefie euro, w której dominujący udział w PKB mają gospodarki krajów rozwiniętych (Niemcy, Francja i Włochy), tempo wzrostu gospodarczego jest wyraźnie wolniejsze niż w Polsce. Hipotezę realnej konwergencji potwierdzają również wyniki licznych prac empirycznych, wskazujące na odwrotną zależność tempa wzrostu PKB od poziomu PKP per capita. W mniej zamożnych krajach UE dodatkowym źródłem konwergencji jest napływ funduszy unijnych, które według różnych szacunków przyczyniają się do przyspieszenia długofalowego tempa wzrostu PKB w Polsce o 0,6-1,0 pkt proc.
Wyjątek potwierdza regułę