Wszystko jest tak, jak można było oczekiwać. Wobec słabnącego tempa wzrostu gospodarczego, postępującej dezinflacji, poprawy salda obrotów bieżących ruszyła z kopyta licytacja terminu obniżki stóp procentowych. W licytacji udział bierze kto tylko żyw.
Licytacyjne tuzy z Rady Polityki Pieniężnej, zgodnie z tradycją, obstawiają wszystkie możliwe terminy: od stycznia do kwietnia, czyli albo natychmiast, albo w odleglejszej przyszłości. W związku z tym wszystkim pomniejszym zgadywaczom niewiele już tak naprawdę pozostaje do obstawiania. Grudzień dawno poszedł w zapomnienie. Gdyby rada wcześniej nie zmieniła nastawienia w polityce monetarnej, można by jeszcze ewentualnie upierać się przy superpesymistycznym wariancie majowym. A tak pozostaje już tylko wybierać między błyskawiczną panią Ziółkowską i ospałym panem Grabowskim, którzy toczą pasjonującą partyjkę słownego ping-ponga medialnego.Styczeń, jako pierwszy z możliwych terminów redukcji stóp musiałby być uzasadniany w sposób mocno nieporadny, po prostu nieprofesjonalnie. Po pierwsze ? o wynikach gospodarki w roku 2000 nie będziemy wówczas wiedzieli jeszcze nic pewnego. Dynamikę wzrostu PKB za ubiegły rok poznamy w lutym?marcu. Coś da się co prawda wnioskować na podstawie danych o grudniowej produkcji sprzedanej, ale jej znaczny spadek nie będzie ani szczególnym zaskoczeniem, ani argumentem rozstrzygającym na rzecz cięcia stóp, bo dane o eksporcie poznamy też dopiero w lutym. Po wtóre ? inflacja w styczniu będzie najpewniej wysoka, bo przekraczająca 1,5%, a jej spadek roczny będziemy zawdzięczać tylko wysokiej bazie ze stycznia ubiegłego roku. Jedyny wiarygodny wskaź-nik inflacji bazowej, średnia obcięta, nie będzie nadal wykazywał wyraźnej skłonności do opadania.W tej sytuacji cięcie stóp w styczniu dałoby się uzasadnić wyłącznie obawą przed skutkami dalszej aprecjacji złotego. Kiepski to argument dla władzy monetarnej, która ma się zajmować inflacją, a nie zewnętrzną wartością złotego. Mało prawdopodobne, żeby sformułowanie tak lichych argumentów, uzasadniających wczesną redukcję stóp, zechciał wziąć na swoje nie zapisane jeszcze konto nowy prezes banku centralnego. O styczniu możemy więc zapomnieć. Tego nawet pani Ziółkowska ze wspomaganiem gospodarce nie załatwi.Nad terminem lutowym można już dyskutować poważniej. Do tego czasu wyklaruje się jako tako kilka źródeł dzisiejszej niepewności. Ale wciąż jeszcze nie tych decydujących dla zrównoważonego wzrostu gospodarczego. Tak wczesne ożywienie popytu wewnętrznego miałoby uzasadnienie wówczas, gdybyśmy mieli pewność, że spadać będzie popyt zewnętrzny. Ale duża redukcja stóp w Stanach powinna pociągnąć za sobą efekt popytowy. Z drugiej strony ? może oznaczać dalszą aprecjację euro i złotego, co przemawiałoby za zmniejszeniem dysparytetu, czyli szybką redukcją stóp w Polsce. Efekt końcowy jest więc w sumie niepewny. W tej sytuacji pole manewru dla władzy monetarnej bardzo się zawęża. Lutowa redukcja stóp, możliwa do obrony w kategoriach merytorycznych, musiałaby być symboliczna, nie wyższa niż 100 pkt. bazowych. Sens ekonomiczny takiej operacji byłby niewielki. Oznaczałoby to równocześnie wejście na ścieżkę niewielkich, ale częstych redukcji stóp, skupionych prawdopodobnie w pierwszych 7?8 miesiącach roku. Pozostaje kwestią dyskusyjną, czy byłby to najlepszy sposób budowania wiarygodności polityki monetarnej. Każda kolejna niewielka redukcja byłaby z góry dyskontowana przez rynek ze znacznym wyprzedzeniem. Z drugiej jednak strony, nie sposób zaprzeczyć, że przecież każda z kolejnych redukcji w sekwencji byłaby niższa od oczekiwań rynkowych, co świadczyłoby o powściągliwości rady.Alternatywą dla niewielkiej lutowej redukcji, stanowiącej przecież coś w rodzaju bezapelacyjnego zobowiązania, wydaje się utrzymanie stóp do marca, a może nawet kwietnia, a później znaczące ich obcięcie, rzędu 200 pkt. bazowych. Dawałoby to szansę pójścia później jeszcze o krok dalej (kolejne 100 pkt. bazowych w lipcu?sierpniu). Ale równie dobrze mogłoby oznaczać koniec redukcji. Sygnał byłby czytelny: rada celuje raczej w dolny, a nie górny przedział celu inflacyjnego. Dawałoby to więc szansę na przełamanie oczekiwań inflacyjnych (przynajmniej sektora finansowego). Stanowiło istotny impuls dla odbudowy popytu krajowego, w sytuacji znacznie większej pewności co do przebiegu ścieżki inflacyjnej. Taki sposób budowy reputacji rady wydaje się wymagający (trzeba przetrzymać napór, obronić się później przed pomówieniami o poddanie się strachowi wobec spadającej dynamiki wzrostu i umacniającego się złotego), ale zarazem jest to sposób najbardziej obiecujący.Przed nami kluczowy moment w krótkiej historii rady: pęknie albo wytrzyma.