Kilkaset miliardów dolarów strat instytucji finansowych temu na dobre zaczął się kryzys kredytowy. Żeby zrozumieć jego przyczyny, ekonomiści cofają się coraz dalej, choć wspólnym mianownikiem wydaje się osoba Alana Greenspana, byłego szefa Rezerwy Federalnej. Jest to dość uproszczony sposób patrzenia na rzeczywistość, jednak nie jest on pozbawiony podstaw. Na dodatek Alan Greenspan dolewa oliwy do ognia swoimi ostatnimi wypowiedziami.
Jednak o wiele trudniej obecnie znaleźć osobę lub nawet instytucję, która byłaby odpowiedzialna za doprowadzenie światowej gospodarki do stabilnego stanu. Niejako intuicyjnie wszyscy kierują uwagę w stronę amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Uzasadnia się to faktem, że większość dotychczasowych strat instytucji finansowych miała miejsce właśnie w Stanach Zjednoczonych. Czytając jednak oficjalne komunikaty Fedu, trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie obecnie jedynie obserwują, która siła okaże się w ostatecznym rozrachunku mocniejsza - czy wzrost zacznie się powoli odradzać (na przykład dzięki eksportowi), czy też inflacja wróci do akceptowalnych poziomów, wiedziona przez zniżkujące ceny ropy naftowej.
A dopóki Fed nie zajmie jednoznacznego stanowiska w tej jakże trudnej kwestii, dopóty rynki finansowe będą narażone na bardzo duże wahania w zależności od tego, które miesięczne dane sprawią jednorazową niespodziankę. Kilkakrotnie znalazło to już zresztą odzwierciedlenie na amerykańskiej giełdzie, która potrafiła zaskoczyć nas kilkusetpunktowymi rajdami przywracającymi, przynajmniej na chwilę, optymizm inwestorów. Dodajmy, że historia pokazuje, że tak olbrzymie jednodniowe wzrosty indeksów w USA zdarzają się wyłącznie w czasach dekoniunktury.
Skoro zatem Amerykanie czekają, to czy możliwa jest interwencja ze strony Europy? Tu sytuacja wygląda jednak jeszcze gorzej. Wielka Brytania już dawno weszła w bardzo trudny okres, a strefa euro właśnie zaczyna odczuwać skutki wszystkiego, co wydarzyło się na rynkach finansowych od połowy zeszłego roku. Być może różnica w stosunku do USA polega w tym przypadku na nieco większej tolerancji dla wolniejszego wzrostu gospodarczego niż dla inflacji, co w gruncie rzeczy niewiele zmienia, bo Europejski Bank Centralny nigdy nie był "liderem zmian", jeśli chodzi o parametry polityki pieniężnej.
Nie jest wykluczone, że światu pomogłaby obniżka stóp procentowych w Azji, która doprowadziłaby do jeszcze większego napływu środków do Ameryki i Europy. Tylko, po pierwsze, pogłębiłoby to problem niedostatecznych oszczędności w amerykańskiej gospodarce, a po drugie, scenariusz taki wydaje się w obecnej sytuacji dalece nieprawdopodobny, zważywszy na utrzymującą się presję inflacyjną na Dalekim Wschodzie.