Ministerstwo Finansów kilka lat temu zaczęło emitować obligacje z kuponem opartym na inflacji. Był to pomysł o tyle nowatorski, że niewiele krajów z grupy rozwijających się może poszczycić się posiadaniem takiego instrumentu. Niestety, ministerstwo zdołało wyemitować zaledwie 10 mld zł tych obligacji, co jest nieco zbyt małą wartością, żeby zagwarantować odpowiednią płynność na rynku wtórnym. A obligacje te przecież mogą okazać się niezwykle skutecznym środkiem na zwiększenie efektywności portfela, zwłaszcza w czasach dekoniunktury.
Od wielu miesięcy media i ekonomiści zajmują się problemem wpływu szalejących cen żywności i paliw na oczekiwania inflacyjne i presję płacową. I chociaż ostatnio inwestorzy zdali się zupełnie wyzbyć wszelkich obaw o przyszły poziom inflacji, nie można wykluczyć, że jedna czy dwie niespodzianki w miesięcznych danych GUS mogą te nastroje odwrócić.
Niezależnie jednak od przyszłej ścieżki cen obligacje inflacyjne mogą stanowić bardzo istotny punkt odniesienia dla inwestorów. Zakładając bowiem, że rząd dopełni swoich zobowiązań i zwróci pożyczkę w dniu zapadalności, obligacje te gwarantują stały, nieujemny dochód realny. Pod warunkiem oczywiście, że w liście emisyjnym zagwarantowane jest, że w obliczaniu corocznych kuponów nie bierze się pod uwagę sytuacji deflacyjnych, co nie było tak oczywiste na przykład w Japonii. (Można by w tym miejscu powrócić do krytyki sposobu wyznaczania inflacji jako miarodajnej dynamiki cen, ale tym razem porzućmy te rozważania).
Aktualnie, realne oprocentowanie dla obligacji serii IZ0816 to niespełna 3 proc. Jeszcze dwa lata temu taka rentowność wzbudziłaby jedynie uśmiech politowania na twarzach inwestorów (zwłaszcza detalicznych). Wszak triumfalny pochód cen akcji zdawał się nie mieć końca. Jednak obecnie mamy do czynienia z bessą na światowych giełdach (w tym w Polsce). Problem polega na tym, że w dalszym ciągu wszechobecne jest porównywanie wyników inwestycyjnych do głównego indeksu giełdowego, co, moim zdaniem, jest zupełnie nieuzasadnione. I nie chodzi tylko o stwierdzenie, że świadomość, że indeks stracił 25 proc. nie sprawia, że inwestorzy są w szampańskich nastrojach, ponieważ stracili na przykład "zaledwie" 20 proc. Porównywanie wyników inwestycyjnych do indeksów giełdowych ma bowiem dużo głębsze korzenie, sięgające hipotezy o efektywności rynków, która, w dużym uproszczeniu, mówi, że średnio inwestorzy nie są w stanie pokonać indeksu giełdowego, co zdają się potwierdzać wszelkie badania.
Wydaje się, że stwierdzenie takie jest w pewnym sensie tautologią. Wyobraźmy sobie, że indeks giełdowy w hipotetycznym kraju Zamunda składa się z akcji dwóch spółek. Załóżmy również, że rynek jest zdominowany przez trzy fundusze inwestycyjne o podobnej wielkości. Pierwszy fundusz lokuje 100 proc. środków w spółkę A, drugi 100 proc. w spółkę B, a trzeci dzieli swoje aktywa między obie spółki po połowie. Po roku, ceny akcji spółki A wzrosły o 10 proc., a spółki B spadły o 10 proc. Oznacza to, że indeks tej giełdy się nie zmienił. Spójrzmy zatem na wyniki inwestycyjne - pierwszy fundusz zarobił 10 proc., drugi fundusz stracił 10 proc., a w trzecim wartość aktywów nie uległa zmianie (nie uwzględniając opłat za zarządzanie). Średnio więc fundusze wyszły na zero, co zwolennik teorii efektywnego rynku szybko porówna ze zmianą indeksu giełdowego i dojdzie do wniosku, że... rynek jest efektywny, bo inwestorom nie udało się "pobić" indeksu.