– Bazując na historii, należałoby wysnuć wniosek, że powodzie to zjawiska o zakresie lokalnym z punktu widzenia gospodarki, i nie oddziałują mocno na generalne trendy makroekonomiczne – ocenia w rozmowie z „Parkietem” Marta Petka-Zagajewska, dyrektor biura analiz makroekonomicznych PKO BP. Zaznacza jednak, że mamy do czynienia z bardzo bolesnym doświadczeniem, a dotknięte regiony będą potrzebować dużego wsparcia.
Najszybszego przełożenia moglibyśmy szukać w procesach inflacyjnych. – Buty gumowe czy rękawice są dwa razy droższe, niż były przed powodzią. Producenci lub hurtownicy zaczynają korzystać z tej dramatycznej sytuacji – mówił we wtorek premier Donald Tusk i zażądał pilnej interwencji od UOKiK.
Wydaje się jednak, że zagrożenie podbicia inflacji przez powódź w skali całego kraju jest niewielkie. – To jest czasowe, ograniczone terytorialnie, a te rzeczy nie mają znaczącej wagi w koszyku inflacyjnym – ocenia Petka-Zagajewska. Marcin Luziński, ekonomista Santander Banku, dodaje: „te wzrosty cen mogą nie trafić do wskaźnika inflacji, chyba że inspektorzy spisowi GUS intensywnie pracują na zalanych terenach”. Zakłada natomiast wyższą presję na wzrost cen na terenach powodziowych. – Przejściowo spadnie liczba sklepów, utrudniony będzie transport, a popyt będzie odbijał – przewiduje.
Piętno powódź być może w krótkim okresie odciśnie też np. na poziomie produkcji przemysłowej. - Niemniej nie sądzę, aby dało się precyzyjnie wyodrębnić, jaka część odczytu będzie odzwierciedlała te wydarzenia – mówi Petka-Zagajewska. Marcin Luziński zauważa, że tereny, które zostały najbardziej dotknięte, w dużej mierze są skoncentrowane na usługach turystycznych, nie ma tam intensywnej działalności rolniczej i przemysłowej. – Zatem zakładam, że ujemny efekt na PKB może być niewielki – komentuje. Sporo zależy tu jednak od tego, jak powodzią zostanie dotknięty m.in. Wrocław.